[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Powiedział jeszcze kilka słów, za które matka z pewno-
ścią by go skarciła, i mocniej nacisnął pedał gazu, żeby nie
stracić z oczu dziewczyny. Czarny Sokół zabiłby go chyba,
gdyby nie wywiązał się z zadania. A on był za młody, żeby
umierać.
Zobaczył przed sobą migające niebieskie światło. W tej
samej chwili samochód Elizabeth zniknął za zakrętem.
Do diabła, gdzie tu sprawiedliwość?
Kiedy policjant zbliżał się do samochodu, %7łelazny Sokół
wpadł na perfidny pomysł. Postara się o jak najwyższy man-
dat i da go Czarnemu do zapłacenia. To dobrze mu zrobi. Fa-
S
R
cet, który odrzuca miłość do takiej kobiety jak Elizabeth
McCade, zasługuje na nauczkę.
Otworzył okienko i uśmiechnął się do policjanta.
- Wiem, że popełniłem okropne wykroczenie... - odczy-
tał nazwisko wypisane na tabliczce identyfikacyjnej - ...
sierżancie Bradley. Jechałem pewnie setką, a tu jest ograni-
czenie do sześćdziesięciu.
- Tylko dziewięćdziesiąt pięć.
Sierżant był młody i przyjacielski. Zsunął czapkę z czoła.
- Spieszy się pan?
- Nie, jechałem tylko za jedną piękną dziewczyną. Na
pana miejscu wlepiłbym mi mandat.
- Tak?
- No jasne! Zawsze tak jeżdżę. Przydałaby mi się nau-
czka.
- A więc...
Policjant obrzucił spojrzeniem poobijany samochód %7łela-
znego Sokoła.
- Pewnie ma pan masę kłopotów z tym starym grucho-
tem. Tym razem poprzestaniemy na pouczeniu.
- Cholera - mruknął chłopak.
- Słucham?
- Powiedziałem właśnie, że to cholernie uprzejmie z pa-
na strony. Bardzo dziękuję, sierżancie Bradley.
- Drobiazg, ale proszę uważać. Dość już mieliśmy tu
ostatnio kłopotów. Nie potrzeba nam wypadków drogo-
wych.
- Ma pan rację.
%7łelazny Sokół potrząsnął dłonią sierżanta Bradleya i od-
jechał. Elizabeth McCade była już daleko.
Miał nadzieję, że pojechała do pracy, a nie gdzieś, gdzie
nie mógł już jej odnalezć. Wolał nie myśleć o tym, że mu-
siałby opowiedzieć bratu, jak zgubił dziewczynę już pier-
wszego dnia.
Odetchnął z ulgą, kiedy zobaczył samochód Elizabeth za-
parkowany przed bankiem. Była więc bezpieczna, przynaj-
mniej przez kilka godzin.
S
R
Znalazł na parkingu miejsce, z którego mógł wygodnie
obserwować auto. Wysiadł ze swojego głuchota i poszedł do
sklepu muzycznego zaopatrzyć się w kilka nowych kaset.
Jeśli już miał spędzić najlepsze dni swojego życia pilnując
kobiety, która nie była nawet jego dziewczyną, musiał przy-
najmniej mieć jakąś rozrywkę.
Przez kilka następnych dni poznał zwyczaje i tryb życia
Elizabeth McCade. Każdego ranka wychodziła na chwilę do
furtki, żeby wyjąć ze skrzynki poranną gazetę. Młody India-
nin, ukryty w zagajniku otaczającym dom, mógł przez chwi-
lę zachwycać się widokiem dziewczyny brata. Z rozpusz-
czonymi włosami, otulona w luzny szlafrok, była cudowna.
Nic dziwnego, że Czarny Sokół zakochał się w takiej kobie-
cie. Dlaczegóż jednak nie chciał o nią walczyć! Z pewnością
była tego warta.
Wyglądając ostrożnie spomiędzy drzew, %7łelazny Sokół
zobaczył, jak Elizabeth odwróciła się i spojrzała w jego kie-
runku. Dostrzegł w niej jakieś napięcie, które go zaniepokoi-
ło. Stał ukryty za drzewem, serce biło mu mocno. Wolał nie
narażać się na gniew brata, gdyby go zauważyła. Czekał,
wstrzymując oddech, i nasłuchiwał, czy Elizabeth nie nad-
chodzi. W końcu usłyszał, jak zatrzasnęła drzwi.
Usiadł pod drzewem i zaklął. Po chwili wstał i na nowo
zaczął obserwować dom.
Około dziewiątej zorientował się, że coś jest nie w po-
rządku.
Elizabeth powinna była wyjechać już dwadzieścia minut
temu, żeby zdążyć na czas do pracy. Na ogół się nie
spózniała.
O dziesiątej %7łelazny Sokół był już bardzo zaniepokojony.
Co mogło się stać? Czy ktoś wśliznął się do domu w chwili
jego nieuwagi? Może Elizabeth leżała już tam w kałuży
krwi? Nie chciał nawet myśleć o tej strasznej możliwości.
Zmusił się do zachowania spokoju i zaczął spokojnie roz-
ważać, co mogło się wydarzyć. Może zadzwoniła do biura,
że zle się czuje. Albo miała wolny dzień. Postanowił zacze-
kać jeszcze pół godziny, a potem wejść do środka i spraw-
S
R
dzić, co się stało, mając nadzieję, że nie zostanie przyłapany
na gorącym uczynku.
Oczekiwanie dłużyło się, minuty płynęły powoli. O wpół
do jedenastej przebiegł skrajem podwórza i ukrył się wśród
drzew.
Znalazłszy się za domem, zgiął się wpół i ruszył zakosami
w stronę kuchennych drzwi pod osłoną krzewów, które do-
piero co zdążyły przekwitnąć.
%7łelazny Sokół nie był włamywaczem wysokiej klasy, ale
posiadał pewne umiejętności w tej dziedzinie i nie potrzebo-
wał wiele czasu, by dostać się do domu. Po chwili znalazł się
w kuchni.
Stał obserwując i nasłuchując w napięciu. Dookoła wszę-
dzie panowała cisza.
Wyciągnął zza pasa nóż i rozpoczął poszukiwania. W cią-
gu kwadransa zorientował się, że dziewczyny tu nie ma. U-
śpiła jego czujność i zdołała się wymknąć.
Nie wiedział, czego bardziej się boi: niebezpieczeństwa
grożącego Elizabeth czy gniewu brata. Schował nóż, wsiadł
do samochodu i pojechał do Czarnego Sokoła, żeby powie-
dzieć mu prawdę.
Elizabeth biegła tunelem. Po tym, jak zobaczyła człowie-
ka ukrytego w lesie koło domu, nie miała zamiaru tracić cza-
su nawet na upięcie włosów. Ubrała się w pośpiechu i za-
dzwoniła do pracy, że jest chora, co zresztą nie mijało się
z prawdą. Ostatnio często zle się czuła, a tego ranka była
szczególnie wyczerpana.
Nie miała żadnych wątpliwości co do człowieka za drze-
wem - był zbyt podobny do Sokoła, żeby mogła się pomylić.
Zacisnęła pięści.
Niech cię diabli, Sokole, niech cię diabli!
Jak on śmiał znowu podejmować próbę kierowania jej ży-
ciem! Zwłaszcza teraz. Była tak wzburzona, że zapomniała
nawet o broni. Zresztą niebezpieczeństwo minęło. Od tam-
tego czasu na barykadzie był spokój, a w mieście oczekiwa-
no przyjazdu ministra.
S
R
Elizabeth chciała, żeby to wszystko jak najszybciej się
skończyło. Niech znów będzie tak jak kiedyś. Wszystko,
z wyjątkiem jej własnego życia, które już nigdy nie stanie się
takie jak dawniej.
Wyszła z tunelu, strzepnęła ze spódnicy brud i gałązki.
Była to ta sama spódnica, która kiedyś pomogła jej uwieść
Sokoła. Dziś włożyła ją z jakiejś perwersyjnej potrzeby.
Chciała, żeby jej pragnął tak jak ona jego. %7łeby pragnął i nie
mógł jej mieć.
- Elizabeth McCade - powiedziała do siebie na głos, idąc
przez las do chaty Sokoła - nisko upadłaś.
Nie spieszyła się; to, co miała mu do zakomunikowania,
powinna powiedzieć z zimną, spokojną wściekłością. Nie
chciała wpaść na Sokoła z zadyszką, ledwie żywa.
- Ho ho, kogo tu widzimy!
Odwróciła się w stronę, z której dobiegał głos. Nie wiado-
mo skąd wynurzył się jakiś mężczyzna i zastąpił jej drogę.
Był niski, a jego wypukła klatka piersiowa przypominała
beczkę. Miał przekrwione oczy; kilkudniowy zarost pokry-
wał mu twarz. Czuć było odeń mocny zapach alkoholu.
Przycisnęła ręce do brzucha, żeby powstrzymać atak
mdłości. Musiała zachować spokój.
-Kim pan jest? - zapytała.
-Kim jestem? Kim ja jestem? - Splunął na ziemię, pro-
[ Pobierz całość w formacie PDF ]