[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Wobec tego, według francuskich zwyczajów, sama złożyła powitalne
wizyty gubernatorowi i lekarzowi portowemu. Panowie ją przyjęli, ale żon
- głupich kwok - nie było dla niej w domu ani nie oddały wizyt. Armanda nie
należała do kasty, była wyrzutkiem, chociaż nigdy nie przyszło jej to na myśl.
W taki więc subtelny sposób dano jej to odczuć. Pózniej młody, wesoły
porucznik z francuskiego krążownika ofiarował jej serce, nie stracił
jednak głowy. Aatwo wyobrazić sobie wstrząs, jakiego doznała piękna,
subtelna młoda dama, wychowana arystokratycznie, napompowana
wszystkim najlepszym, co w starej Francji można dostać za grube
pieniądze. Aatwo też domyślić się finału. - Grief wzruszył ramionami. - W
willi starego Parlaya był służący, Japończyk. On widział. Mówił pózniej, że
zrobiła to z męstwem godnym samuraja. Wzięła sztylet... Nie pchnęła się,
nie padła na klingę, nie skoczyła szaleńczo na spotkanie śmierci... Wzięła
sztylet, ostrzem wycelowała prosto w serce i oburącz, z wolna, spokojnie
wbiła aż do końca.
Po tym wydarzeniu zjawił się Parlay z perłami. Jedna, jak powiadają, warta
była sześćdziesiąt tysięcy franków. Peter Gee oglądał ją i oferował taką
sumę. W pierwszej chwili stary oszalał na dobre. Ubrali go w kaftan
bezpieczeństwa i dwa dni trzymali w Klubie Kolonialnym.
- Wuj jego żony, stary Paumotańczyk, rozciął kaftan i wypuścił Parlaya na
wolność - uzupełnił supercargo.
- Wtedy Parlay zaczął robić porządki - podjął Grief. - Wpakował trzy kule w
tego drania, porucznika...
- Facet leżał w okrętowej izbie chorych przez trzy miesiące - dorzucił
kapitan Warfield.
- Gubernatorowi chlusnął w gębę kieliszkiem wina, odbył pojedynek z
doktorem, pobił jego tubylczą służbę, zdemolował szpital, złamał
pielęgniarzowi dwa żebra i obojczyk. Pózniej umknął. Z dwoma rewolwerami
w garści i urągał komendantowi policji i wszystkim żandarmom. Nie dał
się aresztować. Wycofał się na szkuner i odpłynął do domu. Podobno nigdy
do tej pory nie wyjrzał z Hikihoho.
Supercargo kiwnął głową.
- Działo się to piętnaście lat temu i od piętnastu lat
stary nie wychylił nosa za swój atol.
- Za to gromadził coraz więcej pereł - wtrącił szyper. - To stary, złośliwy
wariat. Dostaję gęsiej skórki, jak o nim pomyślę. Czarownik, psia kość!
- Jak to? - zdziwił się Mulhall.
- Rządzi pogodą. Przynajmniej tubylcy są tego zdania.
Proszę zapytać Tai-Hotauri. Hej Tai-Hotauri! Jak myślisz? Co stary Parlay
wyprawia z pogodą?
- On wielki diabeł od pogoda - odpowiedział majtek stojący przy sterze. -
Ja wiem. Chce wielka burza, robi wielka burza. Nie chce wiatru, wiatr
siedzi cicho.
- Ha, stary czarnoksiężnik! - zawołał Mulhall.
- Jego perły nieszczęśliwe - ciągnął Tai-Hotauri
złowróżbnie kręcąc głową. - On mówi, że sprzedaje. Dużo statek
przypływa On robi pózniej wielki huragan. Wszyscy zginęli, zobaczycie.
Każdy kolorowy człowiek tak mówi.
- Mamy teraz okres huraganów - roześmiał się posępnie kapitan Warfield. -
Tubylcy mogą być bliscy prawdy. Zanosi się właśnie na coś bardzo
niedobrego. Wolałbym, żeby  Malahini był stąd o tysiące mil. Czułbym
się znacznie pewniej.
- Parlay jest trochę pomylony - kończył Grief. - Próbowałem wczuć się w
jego sytuację. To... jak by tu powiedzieć?... trudne. Przez osiemnaście lat
całe jego życie kręciło się dokoła Armandy. Teraz stary wierzy po trosze, że
córka żyje, że nie wróciła jeszcze z Francji. To jeden z powodów, dla
których gromadził perły. Cóż dalej? Białych nienawidzi jak zarazy.
Pamięta, że to oni zamordowali Armandę, choć często zapomina, że ona
nie żyje. Co to? Gdzie się podział wiatr?
Puste brzuchy żagli zwisły z masztów. Kapitan Warfield warknął gniewnie.
Upał, dotychczas nieznośny, stał się nie do wytrzymania przy zupełnej ciszy.
Pot zaczął spływać po wszystkich twarzach. Co chwila jeden lub drugi z
białych wzdychał głęboko, jak gdyby bezwiednie próbował wciągnąć w płuca
większy ładunek powietrza.
- Znowu zaczyna dąć! Zmienił kierunek o osiem rumbów.
Załoga do szotów! %7ływo!
Brunatni majtkowie sprawnie wykonali rozkaz kapitana.
Przez pięć minut szkuner stał na wprost cieśniny, a
nawet posunął się nieco pod prąd. Pózniej wiatr ustał nagle i niebawem
zaczął wiać z poprzedniego kierunku zmuszając znowu do manewrowania
żaglami.
- Dogania nas  Nuhiva - powiedział Grief. - Patrz pan, jak hula po falach.
Motor ma w ruchu.
Kapitan Warfield spojrzał w stronę niewielkiego otworu w pokładzie, tuż przed
zejściem do kabiny. Z otworu wyglądała głowa i ramiona kolorowego
mechanika - półkrwi Portugalczyka.
- Gotów? - spytał szyper.
- Naturalnie - odpowiedział mechanik ocierając twarz
wiechciem zatłuszczonych pakuł.
- Zapuszczaj!
Mechanik zniknął w swojej norze. Po chwili zaterkotał
motor. Dymek spalin strzelił za burtę z rury wydechowej. Ale  Malahini nie
mógł utrzymać pierwszego miejsca w wyścigu. Mały kuter robił trzy stopy na
każde dwie szkunera, toteż dopędził go i wkrótce wyprzedził. Na
pokładzie  Nuhivy widać było tylko krajowców. Biały stojący u steru
podniósł rękę, jak gdyby ironicznie witał i zarazem żegnał pokonanych.
- Drab przy sterze to Narii Herring - wyjaśnił Grief Mulhallowi. - Na całych
Paumotach nie ma drugiego równie bezczelnego i pozbawionego
skrupułów łajdaka.
Wkrótce radosny okrzyk załogi  Malahini zwrócił ogólną uwagę na
współzawodnika. Motor na kutrze stanął, szkuner doganiał  Nuhivę .
Brunatni majtkowie zwinnie wspięli się na liny i drwili bezlitośnie z mijanego
kutra. Mały statek zawrócił. Cofał się szybko z nurtem odpływu.
- Przynajmniej my mamy motor co się zowie - wyraził swe uznanie Grief,
kiedy szkuner wpłynął na wody laguny i zmieniwszy kurs sunął w stronę
redy.
- Niech pan się nie obawia, niedługo zwróci swój koszt.
 Malahini wpłynął w sam środek niewielkiej flotylli i
rychło znalazł dogodne miejsce dla rzucenia kotwicy.
- Jest tu Isaacs na  Dolly - mówił rozsyłając ręką powitania. - I Peter Gee
na szkunerze  Roberta . Nic nie zdołałoby powstrzymać go od udziału w
takiej licytacji. Widzę też Franciniego na  Cactusie . Ha! Zebrali się wszyscy
kupcy. Stary Parlay na pewno uzyska dobre ceny.
- A ci nie naprawili jeszcze motoru - mruknął nie bez zadowolenia kapitan
Warfield spoglądając na rzadkie palmy kokosowe, za którymi widać było na
morzu żagle  Nuhivy .
II
Dom Parlaya - piętrowa budowla z kalifornijskiego
mahoniu kryta ocynkowaną blachą - był nieproporcjonalnie
duży w porównaniu z cienkim pierścieniem atolu. Nad
skrawkiem piasku sterczał niby potworna narośl. Biali z
 Malahini złożyli kurtuazyjną wizytę na lądzie zaraz po
rzuceniu kotwicy. W obszernej bawialni zastali innych
szyprów i kupców zajętych oglądaniem pereł, których
licytacja miała się odbyć nazajutrz. Służba - tubylcy z
Hikihoho, przeważnie powinowaci właściciela atolu - kręciła
się nalewając whisky i absynt. Pośród tej szczególnie
dobranej kompanii błądził sam Parlay - pokasłująca, krzywo
uśmiechnięta, zmięta karykatura wysokiego, krzepkiego
niegdyś mężczyzny. Rozgorączkowane oczy miał osadzone [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • szopcia.htw.pl