[ Pobierz całość w formacie PDF ]

wo, z nisko spuszczoną głową ruszyła energicznym kro-
kiem wprost ku kamerze. Od pierwszej chwili, gdy pojawi-
ła się na ekranie, było jasne, że to nie doktor Hickle. Osobie
uwiecznionej na nagraniu brakowało tuszy i co najmniej
piętnastu centymetrów wzrostu.
356
-Stop - powiedział Pendragon. Turner zatrzymał na-
granie. - Zatem to jest wspólnik Hickle'a.
-Też tak sądzę, szefie.
-Muszę to sobie przemyśleć. A pan pewnie, podobnie
jak ja, ma sporo papierkowej roboty?
Sierżant skinął głową.
-Turner, czy wychodząc, mógłby pan zgasić światło?
ROZDZIAA 51
Szpital dla obłąkanych Bethlem, St George's Fields
SoUTHWARK, listopad 1888 r.
Powóz minął imponującą bramę Bethlem Royal Hospi-
tal i Sonia Thomson usłyszała trzask bata, którym woz-
nica chciał zachęcić konie do szybszego biegu. Wcześniej
nawet nie chciał słyszeć o kursie w to miejsce.
 Bedlam? - powtórzył, gdy podała adres.  A czego
pani tam szuka?
Posłała mu wtedy spojrzenie tak lodowate, że bez sło-
wa zachęty wymamrotał przeprosiny.
Podróż minęła jej w okamgnieniu. Wciąż jeszcze była
otępiała po lekturze serii listów, które otrzymała tego
ranka. Przybyły pocztowym parowcem z Ameryki i ukła-
dały się w jedną, długą opowieść. Chwilami była to hi-
storia rozwlekła i niejasna, ale to w niczym nie zmieniało
jej szokującego wydzwięku. Czytając ją, Sonia Thomson
była przerażona, choć chwilami budził się w niej tak-
że niepohamowany gniew. Zawsze kochała swego męża,
zawsze go szanowała, zawsze uważała go za błyskotli-
wego, zdeterminowanego, ciężko pracującego i oddane-
go, ale też była świadoma jego słabostek. Słabostek,
które przejawiała większość mężczyzn. Jednakże bar-
wny sposób, w jaki autor listów, niejaki William San-
dler, opisał grzeszki Archibalda, jednocześnie ujawniając
358
tyle informacji o sobie i swych potwornych uczynkach...
Nie, wobec tego wszystkiego nie mogła pozostać obo-
jętna.
Właściwie nie miała jeszcze czasu, by w należyty spo-
sób przetrawić rewelacje zawarte w listach, ale jakaś część
jej umysłu - ta bardziej logiczna, wykształcona (Sonia
pochodziła bowiem z rodziny o bogatych tradycjach uni-
wersyteckich) - pomału zaczynała formułować pierwsze
trudne pytania. Najważniejsze z nich brzmiało: co powin-
nam zrobić z informacjami, które posiadłam. Z pewnoś-
cią jest to szczere wyznanie szaleńca, ale czy do końca
prawdziwe? Czy autorem listów naprawdę jest Kuba Roz-
pruwacz? Jak można być tego pewnym? To prawda, że po
śmierci Mary Kelly morderstwa w Whitechapel ustały. Ale
co z dramatycznym opisem losów Archibalda w kanałach
ściekowych? Jeśli śmieciarze, którym wypłaciła nagrodę,
mówili prawdę, to bardzo możliwe, że wersja wydarzeń
przedstawiona przez Williama Sandlera była prawdziwa.
Ale nawet jeśli tak było, to jeszcze nie musiało oznaczać,
że Sandler - albo Tumbril, bo pod takim nazwiskiem znał
go Archibald - naprawdę jest Kubą Rozpruwaczem. Ta
część opowieści zawartej w listach z powodzeniem mo-
gła zostać zmyślona.
Lecz nie to najmocniej zaprzątało umysł Soni Thom-
son. Najbardziej palącym problemem nie było to, czy au-
tor listów naprawdę jest tym, za kogo się podaje, ale to,
co należało z nimi zrobić. Nie mogła ich opublikować, tym
sposobem bowiem zrujnowałaby reputację swego męża.
Niewielu ludzi znało prawdę o jego losie. W powszechnym
mniemaniu wciąż jeszcze był nieszczęsną ofiarą porwa-
nia, porzuconą na pewną śmierć w cuchnących kanałach
Londynu.  Clarion" informował obszernie o tym, jak re-
daktor naczelny wolno powraca do zdrowia po tak ciężkiej
359
przeprawie. Sonia nie zamierzała zrobić niczego, co mo-
głoby podważyć tę wersję. Cóż dobrego mogłoby wyniknąć
z tego, że świat dowiedziałby się, jak Kuba Rozpruwacz
bez trudu omamił jej małżonka?
Dorożka zatrzymała się wreszcie, a Sonia zeskoczyła
na żwirowy podjazd. Niespiesznie obeszła powóz, zbliżyła
się do schodów i tam spotkała doktora Irvina Braith-
waite'a, który czekał na nią z ręką wyciągniętą na po-
witanie. Był wysokim i chudym mężczyzną, nawet dość
atrakcyjnym na swój chłodny, naukowy sposób. Nosił się
na czarno, a bujny, siwiejący wąs przydawał mu klasy. Był
naczelnym lekarzem w tym szpitalu i już od dwóch mie-
sięcy opiekował się jej mężem, wykazując w tej niełatwej
misji niezmienną cierpliwość i troskę.
-Pani Thomson - rzekł, ściskając jej dłoń i kłaniając
się bardzo nieznacznie. Jaki on staroświecki, pomyśla-
ła Sonia, odwzajemniając ukłon. - Proszę, chodzmy bez
zwłoki zobaczyć się z pani mężem.
Minęli potężne, neoklasyczne kolumny portyku i przez
wielki przedsionek wkroczyli do ogromnego holu, w któ-
rym każdy krok niósł się echem. Doktor Braithwaite po-
prowadził Sonię w lewo, przez podwójne drzwi, za który-
mi zaczynał się szeroki korytarz.
-Jak się czuje mój mąż? - spytała po chwili.
-Jesteśmy dobrej myśli - odpowiedział ostrożnie le-
karz.
Spojrzała na niego z powątpiewaniem, a on celowo
zignorował ten fakt.
-Szybko wrócił do sił po lobotomii i reaguje na lecze-
nie kokainą. Jest teraz znacznie spokojniejszy i zastana-
wiam się nad zmianą leku na nowy: węglan litu. Nie-
którzy z przyjmujących go pacjentów poczynili wielkie
postępy. O, już jesteśmy na miejscu.
360
Zatrzymali się przed metalowymi drzwiami. Braith-
waite wyjął zza pazuchy klucz i przekręcił go w zamku.
- Jeśli pani pozwoli, pani Thomson, wejdę pierwszy.
Wolno otworzył drzwi i ostrożnie zajrzał do środka. Po
chwili zrobił dwa kroki do wnętrza pokoju i dopiero wte-
dy skinął na Sonię, by podążyła za nim.
Było to niewielkie, ale zaskakująco wygodnie urządzo-
ne pomieszczenie. Za kratą okienną widać było zadbane
ogrody przed frontową częścią gmachu. Umeblowanie sta-
nowiły łóżko, stolik oraz dwa krzesła. Archibald siedział
sztywno na samym końcu posłania, wpatrzony w prze-
strzeń najzupełniej obojętnym wzrokiem. Miał na sobie
ciemnobrązową podomkę oraz śnieżnobiałą koszulę noc-
ną. Spoglądając na jego starannie zaczesane włosy, So-
nia podeszła bliżej i ujęła go za rękę. Dłoń była lodowata.
Archibald nawet nie spojrzał na swoją żonę. W powietrzu
czuć było zapach karbolu.
Gdy przyjęto go do szpitala przy Mile End Road, Ar-
chibald był praktycznie nieprzytomny. W ciągu tygodnia
jego stan zaczął się jednak poprawiać. Można było uznać,
że pod pewnymi względami miał niewiarygodne szczęście.
Szczury mocno pogryzły jego nogi, ale nie zaraziły go żad-
ną śmiertelną chorobą. Był niedożywiony i odwodniony,
ale stan ten, podobnie jak inne dolegliwości fizyczne, dość
łatwo można było zmienić. Problemy zaczęły się w chwi-
li, gdy odzyskał siły i zaczął przypominać sobie to, co go
spotkało. Postradał zmysły praktycznie z dnia na dzień.
Zaczął przemawiać bez ładu i składu, a potem także wy-
krzykiwać coś niezrozumiale. Od czasu do czasu udawa-
ło się wychwycić w tym jakieś słowa, ale nie układały się
one w logiczną całość. Archibald stał się też skłonny do
niekontrolowanej przemocy. Im gorszy był stan jego psy-
chiki, tym trudniejsze było dalsze leczenie w zwykłym
361
szpitalu. To wtedy właśnie podjęto decyzję o przeniesie-
niu go do Bedlam  dla jego dobra, rzecz jasna.
Lekarze z tej instytucji robili, co mogli, by uspokoić
Archibalda Thomsona. Wrzucali go do lodowatej wody,
przywiązywali do łóżka i pozostawiali w samotności na
dwadzieścia cztery godziny, przez dwie minuty obracali
z ogromną prędkością na specjalnym fotelu... Ale sytua-
cja była coraz gorsza. Wreszcie, za zgodą Soni Thomson,
dokonano zabiegu lobotomii. I rzeczywiście  to go uspo-
koiło. Archibald milczał już od pięciu tygodni. Ani razu [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • szopcia.htw.pl