[ Pobierz całość w formacie PDF ]

niego z podziwem, gdy opowiadał wszystkim, co to on zrobi w życiu, gdy tylko  to beztalencie
mszczące się na prawdziwych artystach - miał na myśli profesora, który go drugi raz oblał na
egzaminie -  pozbędzie się genetycznej zawiści .
Mówiła Marcie, że ma się opamiętać. Prosiła, błagała, groziła. Ale Marta nie słuchała - była
w tym czasie jak w reakcji chemicznej. Musiało coś się zdarzyć, aby tę reakcję zatrzymać.
Zdarzyło się. Za pięć dwunasta. Prawie dosłownie.
Zlub Marty był wyznaczony na dwunastą w południe w pewien pazdziernikowy piątek.
Jechali punto Marty do Urzędu Stanu Cywilnego. Marta, w wypożyczonej sukni ślubnej,
prowadziła. Artysta, czyli pan młody, siedział obok, bo nie miał prawa jazdy. Odebrali mu za jazdę
po pijanemu. Ona jako oficjalny świadek siedziała na tylnym siedzeniu. Marta była podniecona i
pijana - rano wypiły we dwie pół butelki bułgarskiego koniaku na pusty żołądek, bo nie mogła
przełknąć śniadania z podniecenia.
Marta myślała, że zdąży, zanim żółte światło zmieni się w czerwone. Nie zdążyła. Usłyszały
huk, Marta krzyknęła:  O kurwa i zrobiło się cicho. Uderzył w tył z prawej strony. Wina Marty
była oczywista.
Artysta wysiadł gwałtownie, zostawiając otwarte drzwi. Podszedł do tamtego auta. Otworzył
drzwi, wyciągnął kierowcę i bez słowa zaczął okładać go pięściami. Marta, z czerwonym plamami
krwi na welonie i sukni ślubnej, podbiegła do artysty i wepchnęła się między niego i kierowcę tego
drugiego samochodu. W pewnym momencie, po przypadkowym uderzeniu w twarz, upadła na
asfalt. W tej samej chwili kierowca z całych sił uderzył w twarz artystę.
Widziała to wszystko dokładnie, siedząc w punto. Gdy Marta po przypadkowym ciosie
artysty upadła na asfalt, energicznie otworzyła drzwi, wysiadła z samochodu, podbiegła do leżącej
przyjaciółki i uklękła przy niej. Kierowca przykląkł także.
- Jest mi tak bardzo przykro. Nie chciałem tego. Ja miałem zielone światło. Dlatego
ruszyłem. Jest mi tak bardzo przykro. Miałem zielone. Niech mi pani uwierzy. Miałem zielone - po-
wtarzał bez przerwy, nachylony nad Martą.
Artysta podniósł się i z całych sił popchnął go, przewracając na Martę. Usłyszeli wycie
policyjnej syreny i głos:
- Proszę się natychmiast uspokoić. Wszyscy z dokumentami do mojego auta. Wszyscy!
Młody policjant wskazywał na poloneza zaparkowanego na wysepce przystanku
autobusowego.
- My nie mamy czasu - wykrzyknął artysta - o dwunastej w południe jest nasz ślub!
Marta podniosła się z asfaltu, podeszła do niego i powiedziała spokojnie:
- Nie ma żadnego ślubu. Przeproś tego pana i spierdalaj, ty gnojku.
Dosłownie tak! To była znowu ta stara, normalna Marta. Nareszcie!
Pamięta, że w tym momencie wpatrywała się w oczy tego mężczyzny i wiedziała, że zna to
spojrzenie.
- Ja miałem zielone. Ja bardzo panią przepraszam - powiedział bezradnie.
Marta zerwała welon z głowy, wytarła nim zakrwawiony nos, zgniotła w dłoni i rzuciła na
asfalt. Chwyciła mężczyznę za ramię.
- Ja wiem. Niech pan przestanie wreszcie przepraszać. Moje ubezpieczenie zapłaci za
wszystko. Nawet pan nie wie, co pan dla mnie zrobił.
Podeszła do niego, wspięła się na palce i pocałowała go w policzek.
Nie rozumiał, o co chodzi. Stał jak osłupiały.
W tym momencie przypomniała sobie, skąd go zna. To przecież on siedział przy śmietniku
w tamtą Wigilię.
Artysta zniknął w tłumie gapiów, którzy zdążyli zebrać się na chodniku.
- Pomogę pani ściągnąć auto z jezdni - powiedział mężczyzna. Wepchali we trójkę punto na
chodnik.
- Mam na imię Andrzej. A pani?
- Marta. A to moja przyjaciółka Ada. To znaczy Adrianna. Spojrzał na nią uważnie. Podał
jej rękę i powiedział cicho: - Andrzej. Przepraszam, że przestraszyłem panią wtedy w Wigilię.
Tak sobie po prostu! Tak jak gdyby ta Wigilia była przed tygodniem. A przecież minęły
prawie dwa lata.
Był wysoki. Miał czarne włosy, zaczesane do tyłu. Szeroką bliznę na prawym policzku i
bardzo szczupłe dłonie. Nigdy nie spotkała mężczyzny, który miałby tak szerokie i pełne wargi.
Jego glos był lekko zachrypnięty i niski. Pachniał czymś, co jej przypominało jaśmin.
- Mam na imię Ada. Pamiętasz to jeszcze? To było prawie dwa lata temu.
- Tak, pamiętam. Szukałem cię wtedy. Długo cię szukałem. Ale nie znalazłem. Chciałem cię
przeprosić. Dopiero dzisiaj. Ten wypadek...
Uśmiechnęła się do niego.
- Nie ma za co przepraszać. Mieszkam w bloku zaraz przy śmietniku.
- Dlaczego tam wtedy siedziałeś?
Nie odpowiedział. Odwrócił głowę i zaczął rozmawiać z Martą. Po chwili poszedł do
swojego samochodu, zjechał do zatoczki i wrócił do nich. Marta, w poplamionej krwią sukni
ślubnej, budziła sensację. Tłum gapiów na chodniku nie przerzedzał się.
Gdy załatwili wszystkie formalności z policjantem w polonezie, zapytał:
- Gdzie mam was wywiezć z tego przedstawienia?
- Pojedzmy do mnie - odparła Marta. - Musimy to uczcić.
Po drodze wstąpili do restauracji, gdzie miało odbyć się weselne przyjęcie. Dowiedzieli się,
że goście dzwonią nieustannie, ale Marta nie przejęła się tym w ogóle. Kazała zapakować cały [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • szopcia.htw.pl