[ Pobierz całość w formacie PDF ]

i podniecenie? Czy trzeba liczyć okrzyki, które wybuchły ze wszystkich stron
niczym detonacje sztucznych ogni, kiedy Uncle Prudent i Phil Evans ukazali się
na platformie pod sterowcem przystrojonym barwami amerykańskimi? Czy trzeba
wreszcie wyznać, że większość gapiów przyjechała raczej nie po to, by zobaczyć
 Go ahead , lecz aby obejrzeć tych dwóch niezwykłych mężczyzn, których Stary
świat zazdrościł Nowemu?
Dlaczego dwóch a nie trzech? Dlaczego nie było tam Frycollina? Bo Frycollin
uważał, że sława, jaką przyniosła mu wyprawa na  Albatrosie , jest wystarczają-
ca. Odmówił zaszczytu towarzyszenia swemu panu. Nie otrzymał więc należnej
mu części burzliwych oklasków żegnających prezesa i sekretarza Weldon-Institu-
te.
Oczywiste jest, że spośród wszystkich członków sławetnego klubu ani jednego
nie brakowało na miejscach zarezerwowanych wewnątrz ogrodzenia ze sznurów
i palików, jakie otaczało środek polany. Byli tam Truk Milnor, Bat T. Fyn, William
T. Forbes z uwieszonymi u jego ramion córkami: Doll i Mat. Wszyscy przybyli,
by swą obecnością potwierdzić, że nic nigdy nie może rozdzielić zwolenników
 lżejszego od powietrza !
Około jedenastej dwadzieścia strzał z działa oznajmił koniec ostatnich przy-
gotowań.
 Go ahead czekał już tylko na sygnał do odlotu.
O jedenastej dwadzieścia pięć rozległ się drugi strzał z działa.
 Go ahead , przytrzymywany przez sznury siatki, wzniósł się jakieś piętna-
ście metrów nad polaną. W ten sposób gondola dominowała nad całym głęboko
wzruszonym tłumem. Uncle Prudent i Phil Evans położyli wtedy lewą rękę na
piersi, co oznaczało, że sercem byli z zebranymi. Następnie prawą rękę wznieśli
ku niebu oznajmiając tym samym, że największy z dotychczas znanych balonów
138
obejmie wreszcie we władanie ponadziemskie włości.
Sto tysięcy lewych rąk powędrowało wtedy na pierś, a sto tysięcy prawych
wzniosło się ku niebu.
O jedenastej trzydzieści padł trzeci strzał z działa.
 Puśćcie wszystkie sznury!  rozkazał Uncle Prudent, wypowiadając sa-
kramentalną formułę.
I  Go ahead wzniósł się  majestatycznie  słowo to uświęcone jest zwy-
czajem w opisach lotów powietrznych.
Widok był naprawdę wspaniały! Sterowiec wyglądał jak statek, który dopiero
co opuścił stocznię. Bo czyż nie był to statek spuszczony na powietrzne morze?
 Go ahead wzbijał się zupełnie prosto, co dowodziło absolutnej ciszy w po-
wietrzu, po czym zawisł na wysokości dwustu pięćdziesięciu metrów.
Rozpoczęło się wtedy manewrowanie sterowcem w ruchu poziomym. Pchany
dwoma śmigłami,  Go ahead poleciał na wprost słońca przebywając około dzie-
sięciu metrów na sekundę. Równa się to prędkości wieloryba w wodzie. A po-
równanie sterowca do olbrzyma mórz północnych jest tym właściwsze, że miał
on także kształt tego wielkiego ssaka.
Do zręcznych aeronautów dobiegła nowa porcja owacji.
Pod wpływem steru  Go ahead wykonał wszelkiego rodzaju ewolucje: ko-
liste, ukośne, proste, co tylko nakazała mu ręka sternika. Zrobił niewielkie koło,
poleciał do przodu, do tyłu, by przekonać najbardziej opornych, że można kiero-
wać balonami  o ile takowi byli!. . . Gdyby byli, rozszarpano by ich.
Dlaczego jednak przy tym wspaniałym doświadczeniu brakło wiatru? Była
to niepowetowana strata. Ujrzano by bez wątpienia, jak  Go ahead wykonuje
bez wahania wszelkiego rodzaju manewry, czy to lecąc ukośnie do wiatru niczym
żaglowiec, który w miarę możności płynie z wiatrem, czy niczym parowiec poko-
nując prądy powietrzne.
W pewnej chwili sterowiec wzbił się kilkaset metrów wyżej.
Zrozumiano ten manewr. Załoga balonu chce spróbować w wyższych strefach
natrafić na jakiś prąd powietrzny, ażeby uzupełnić doświadczenie. Dodajmy, że
 Go ahead zaopatrzony był w podobne do pęcherzy pławnych ryb baloniki two-
rzące układ wewnętrzny, które po napompowaniu ich pewną ilością powietrza,
umożliwiały ruch pionowy. Nie wyrzucając zatem balastu, aby wzlecieć wyżej,
ani nie wypuszczając gazu, by opaść, sterowiec był w stanie wznosić się lub obni-
żać w powietrzu zgodnie z życzeniem aeronauty. Mimo wszystko posiadał klapę
w czaszy balonu na wypadek, gdyby coś zmusiło go do szybkiego lądowania.
W sumie zastosowano w nim systemy znane już, ale doprowadzone do najwyż-
szego stopnia doskonałości.
 Go ahead wznosił się więc w linii prostej. Niczym w zjawisku optycznym
stawał się stopniowo coraz mniejszy. Nie malało przez to zainteresowanie wi-
dzów, którym od patrzenia w górę pękały kręgi szyjne. Olbrzymi wieloryb stawał
139
się powoli jesiotrem, a wkrótce zmalał do rozmiarów kiełbia.
Ruch wznoszący nie ustawał i  Go ahead dotarł do wysokości czterech tysię-
cy metrów. Ale na czystym, bez śladu mgły niebie, pozostawał nadal widoczny.
Ciągle utrzymywał się nad polaną, jak gdyby był do niej przywiązany siecią
nitek. Gdyby powietrze zostało zamknięte w olbrzymim kloszu, nie byłoby bar-
dziej nieruchome. Jednego nawet podmuchu wiatru ani na tej wysokości, ani na
żadnej innej. Aerostat wykonywał ewolucje nie napotykając żadnego oporu; był
bardzo pomniejszony oddaleniem, sprawiało wrażenie, że patrzy się nań przez
odwróconą lornetkę. Nagle z tłumu wzniósł się okrzyk, a po nim tysiące następ-
nych. Wszystkie ręce wyciągnęły się do jednego punktu na horyzoncie. Punkt ten
znajdował się na północnym zachodzie.
Tam, na tle lazurowego nieba, ukazało się ruchome ciało: zbliża się ono i ro-
śnie. Czy to ptak bijący skrzydłami powietrze w górnych strefach atmosfery? Czy
to meteor, którego trajektoria ukośnie przecina przestrzeń? W każdym razie poru-
sza się z olbrzymią szybkością i wkrótce przeleci nad zgromadzonym tłumem.
Wszystkich na polanie zelektryzowało to samo przeczucie.
Wydało się jednak, że  Go ahead dostrzegł ten dziwny obiekt. Poczuł z pew-
nością, że grozi mu niebezpieczeństwo, bo wzrosła jego prędkość i skierował się
na wschód.
Tak! Zgromadzeni zrozumieli! Sto tysięcy ust powtórzyło rzucone przez jed-
nego z członków Weldon-Institute imię:
  Albatros !. . .  Albatros !. . .
Był to rzeczywiście  Albatros ! Robur znowu pojawił się na niebie! Jak gi-
gantyczny ptak drapieżny spadnie na  Go ahead !
A przecież dziewięć miesięcy wcześniej ten statek powietrzny, rozerwany wy-
buchem, z połamanymi śmigłami, pękniętą na pół platformą, został unicestwiony.
Gdyby nie zimna krew inżyniera, który zmienił kierunek obrotów przedniego pęd-
nika przeistaczając go w śmigło wieszające, cała załoga  Albatrosa udusiłaby się
ze względu na szybkość upadku. Skoro jednak uniknęli uduszenia, jakim sposo-
bem nie utonęli w wodach Pacyfiku?
Stało się tak dlatego, że szczątki platformy, ramiona pędników, ścianki nadbu-
dówek, wszystko to, co zostało z  Albatrosa , stanowiło wrak. Kiedy ten raniony
ptak spadł do wody, jego skrzydła utrzymały go jeszcze na falach. Przez kilka
godzin Robur pozostał na wraku ze swoimi ludzmi, potem przedostali się na od-
nalezioną na powierzchni morza kauczukową łódkę.
Na ratunek rozbitkom przyszła Opatrzność zdaniem wierzących w boski
wpływ na sprawy ludzkie, przypadek zaś według tych, co zbyt słabi są, by
w Opatrzność wierzyć.
Kilka godzin po wschodzie słońca dostrzeżono ich z jakiegoś statku. Spusz-
czono z niego szalupę na wodę. Zabrano nie tylko Robura i jego ludzi, ale także [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • szopcia.htw.pl