[ Pobierz całość w formacie PDF ]
paragraf ósmy. Z tego frontu nie można ot, tak sobie, odejść, nie natykając się przy tym na blokadę
drogową albo żandarmerię. Tak długo jak każą nam tu siedzieć, jesteśmy swego rodzaju więzniami.
Na samą myśl o tym dostaję gęsiej skórki. Na twoim miejscu, Al, nie próbowałbym tej sztuczki.
Wielu chłopców chciałoby uciec, ale się boją - tak samo jak ja. Wpadliśmy w pułapkę.
- Taak, chyba masz rację. Jednak nie rezygnuję. Umacniam się w przekonaniu, że albo
zginę, albo zostanę ciężko ranny. W szpitalu pojąłem, że lekarze są tam po to, byśmy tkwili tutaj
między młotem a kowadłem, nie mając wyjścia. Sytuacja wydaje się beznadziejna. Swoje myśli
zachowuję dla siebie. Uznaję, że im mniej ludzi wie, co planuję, tym łatwiej będzie mi się
wymknąć. Zaczynam rozumieć chłopców, którzy przestrzeliwują sobie rękę czy nogę. Zgoda, idą
pod sąd wojenny, zostają wyrzuceni z wojska i mają plamę w życiorysie, ale lepsze to niż śmierć
od kuli na ośnieżonym polu. Ci, których zastrzeliliśmy, nadal tam leżą, znikając pomału pod
zwałami suchego, nawianego śniegu. Pożyczam lornetkę i uważnie im się przyglądam, a zwłaszcza
żołnierzowi, którego przypuszczalnie zastrzeliłem. Domyślam się, który to, Roi zaś nie ma cienia
wątpliwości. Nie mieści mi się w głowie, że jestem zdolny do takiego czynu. Kłóci się on ze
wszystkimi świętościami, które wpajano mi przez całe życie, z wartościami, w które głęboko
wierzę. Wyruszamy następnego dnia o piątej rano. Przejdziemy tuż obok zwłok niemieckich
żołnierzy. Wybieramy tę drogę, gdyż przejście to daje najlepszą ochronę przed nieprzyjacielem.
Drużynę prowadzi Rolin, my za nim gęsiego, w odstępach pięciu jardów. Z powodu gęstej mgły
nawet na tę odległość kiepsko widać. Kiedy mijamy ciała zabitych, nie mogę się powstrzymać
przed spojrzeniem. Trupy są sinobiałe, krew wsiąkła już w śnieg, robiąc w nim dziury. Jest tak
ciemno, że na dobrą sprawę trudno orzec, czy to krew. Dłuższą chwilę przyglądam się żołnierzowi
z rozprutym rękawem, któremu Rolin zwędził zegarek. Zmuszam się do patrzenia, ponieważ nie
chcę, aby zawiodła mnie pamięć, gdy przyjdzie czas uczynić to, co trzeba. Około stu jardów dalej,
pokonując niewielkie wzniesienie, dostajemy się pod ogień broni maszynowej i ostrzał z dział
pancernych. Nadal prawie nic nie widzę. Nie słychać krzyków, więc wnioskuję, że nikt nie jest
ranny. Roi podrywa się i rzuca w kierunku, skąd zdaje się dochodzić ogień. Nie zamierzam mu
towarzyszyć. Moszczę się w małej niecce wypełnionej wodą. To dziwne, że woda zachowała się
przy tej ilości śniegu, ale jest - padam w nią i zanurzam się w lodowatej wilgoci. Nasadzam granat
fosforowy na lufę karabinu. Tak schowany, szukam ruchomego celu. Rozlega się wybuch i słyszę
wrzask dolatujący z mojej lewej strony. Nie zastanawiając się długo, gramolę się w tym kierunku.
Podszedłszy bliżej, rozpoznaję Gallaghera. Leży na plecach w śniegu i kołysze się w tył i w przód,
trzymając się za nogę.
- Pomóż mi, Al! - woła między jękami bólu. - O Boże! Nadepnąłem na pierdoloną minę.
Sanitariusz, sanitariusz, pomocy!!! Staję przy nim. Mina urwała mu nogę od kolana w dół. Stopa
została w wykręconym bucie. Karabin leży w śniegu. Wbrew sobie odwracam wzrok. Znów cały
drżę. Biorę się jednak w garść, wsuwam bagnet w postrzępioną, zakrwawioną nogawkę spodni i
zaciskam ją na nodze. Nikt nie nadchodzi. Zaczynam wzywać sanitariusza. Unoszę wzrok i
rozglądam się wokół - nikogo nie ma. Kusi mnie, by wziąć nogi za pas, ale tutaj leży przecież
Rolin Gallagher, mój przyjaciel. Wstaję i wołam, wrzeszczę, drę się ile sił w płucach: NA
POMOC! NA POMOC! NA POMOC!!! Sanitariusz! Lecz sanitariusz się nie zjawia. Nikt się nie
zjawia. Zaczyna się natomiast ostrzał pociskami smugowymi, do których po chwili dołączają
głuche eksplozje granatów mozdzierzowych. Padam na ziemię obok Rolina. Wiem, że między
każdą z tych przecinających powietrze czerwonych linii, które widzę, lecą cztery, których nie
widzę, ale które równie dobrze mogą mnie zabić. Czuję wzbierającą falę mdłości, myślę jednak
tylko o tym, aby zatamować krwawienie Gallaghera. Moje dłonie i twarz lepią się od jego krwi.
Rolin jest bliski utraty przytomności, raz po raz bredzi coś, miaucząc jak dziecko albo kotek. Nagle
wypręża się w łuk i skręca. Mój bagnet, tworzący opaskę uciskową, wyślizguje się i znika w
śniegu. Usiłuję wydobyć z pasa zestaw opatrunkowy, ale nie mogę tam dosięgnąć, bo apteczka
przesunęła mi się na plecy i zapchała śniegiem. Zrywam z siebie pas z amunicją i odczepiam
zestaw. W półmroku wyjmuję bandaż i owijam nim nogę Gallaghera tam, gdzie przed chwilą było
kolano. Rolin się nie rusza. Przygryzam bandaż, oddzieram go i próbuję mocno zawiązać, ale
kiepsko mi to idzie. Krew sama przestała wypływać. Cały czas mówię półgłosem do Gallaghera,
pocieszam go, że się z tego wyliże, lecz nie odpowiada, o Sanitariusz! Pomocy!!! Sanitariusz!!!
Nigdzie żywego ducha. Jakby wszyscy zniknęli. Układam Gallaghera na śniegu, z nogami
opartymi o pochyłość zbocza, i patrzę na krzepnącą na nim i na śniegu krew. Zrzucam płaszcz i
okrywam nim Rolina. Chcę dołączyć do reszty plutonu, znalezć kogoś, kto mi pomoże. Bez
przerwy wydaje mi się, że za moment zemdleję. Wciąż mam przy sobie karabin, który teraz ładuję.
Zaczynam piąć się po stoku wzniesienia, którym Gallagher i pozostali musieli zejść. Spostrzegam
niemieckiego żołnierza - zbliża się do mnie z podniesionymi rękami na znak poddania. To może
być moja szansa, droga ucieczki. Bez namysłu strzelam weń granatem fosforowym, który trafia go
w brzuch i zwala na ziemię. Niemiec wyje. Ruszam biegiem w jego stronę. Wygląda, jakby płonął.
Fosfor zapalił na nim płaszcz i spodnie. Niemiec podnosi się i trzepie po sobie rękami w
mitenkach. Podbiegam do niego i obrzucam go śniegiem. Wypuścił swój karabin, ja rzucam mój;
zgarniam oburącz śnieg i próbuję go nim zasypać. Obalam go na ziemię i tarzam w śniegu,
wyciągając z jego munduru i ciała odłamki granatu, ale - podobnie jak Rolin - traci przytomność.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]