[ Pobierz całość w formacie PDF ]
kariolką, czuła się więc bardzo niepewnie, siedząc tak wysoko.
Damy nie okazują jednak dżentelmenom kierującym powozem braku zaufania
do ich umiejętności, przywierając kurczowo plecami do oparcia.
Szczupłe dłonie, które trzymały lejce, bez trudu kierowały parą pięknych
siwych koni, a nogi w obcisłych pantalonach i miękkich, błyszczących niemieckich
butach, choć smukłe, były jednak umięśnione. Lauren przyłapała się na
niestosownych myślach, zacisnęła więc palce na rączce parasolki i starała się nie
patrzeć na Ravensberga, gdy sprawnie przejeżdżał przez bramę parkową. A była
właśnie bardzo odpowiednia na to pora: cały elegancki świat paradował tam konno,
pieszo czy też w najrozmaitszych powozach, chcąc widzieć i być widzianym,
wymieniać najświeższe ploteczki lub dostarczać do nich powodu.
Jeśli wierzyć Wilmie, Lauren mogła stać się ich przyczyną. Już i tak wielu
zgorszył wczoraj wieczorem jej taniec z osławionym wicehrabią. A teraz, ledwie dzień
pózniej, zgodziła się na przejażdżkę z nim. I to ni mniej, ni więcej, tylko w sportowym
powozie! I bez przyzwoitki! Wilma, uznając, że sama nic nie wskóra, przywołała na
pomoc Josepha, Suttona i Elizabeth. Mieli przemówić Lauren do rozumu. Tylko
Sutton zareagował na tę prośbę. Poradził jej, żeby wymówiła się niedyspozycją... Z
żalem oczywiście. Czyżby chciała zaryzykować utratę reputacji? Chyba tylko ze
względu na dobre maniery nie odmówiła mu od razu?
- Jeśli ktoś zechce narazić na szwank reputację Lauren - rzekł wyniośle książę,
popatrując przez szkła na narzeczonego Wilmy - będzie miał ze mną do czynienia.
Nieoczekiwanie rozbawiło ją to wspomnienie. Czy naprawdę znalazłaby się
tutaj, gdyby pozwolono jej zadecydować samej? No proszę, nigdy nie sądziła, że jest
tak uparta. Owszem, po przyjezdzie do Londynu unikała promenady w parku, ale po
co dłużej to robić? Zeszłego wieczoru rzuciła wyzwanie całemu towarzystwu. W końcu
przejażdżka w miejscu publicznym, z dżentelmenem przedstawionym jej według
wszelkich reguł, nie jest niczym niestosownym. Nawet jeśli to ktoś o nie najlepszej
reputacji.
- No cóż, panno Edgeworth? - Wicehrabia zręcznie poradził sobie z
ryzykownym zakrętem. - Chyba już wyczerpaliśmy temat pogody?
Lauren zakręciła parasolką. Postąpiła nieuprzejmie, nie podtrzymując
rozmowy. Przez chwilę zastanawiała się, czy nie ćwiczył przed lustrem tego uśmiechu
wyrażanego samym spojrzeniem. Rozpraszało ją to i plątało myśli. Pewnie dzięki
takim właśnie sztuczkom hultaje podobają się kobietom.
- Czy hrabia Redfield to pański ojciec?
- Jestem jego spadkobiercą, starszym z dwóch żyjących synów. Mój trzeci,
najstarszy brat zmarł prawie dwa lata temu.
- Jakże mi przykro.
- Mnie też. - Zasępił się nagle. - Kiedy ostatni raz widziałem się z Hieronimem,
złamałem mu nos, a ojciec wygnał mnie z Alvesley i zabronił powrotu.
- Dobry Boże! - Lauren poczuła się zażenowała. Po co opowiada jej takie
rzeczy? Przecież jest damą.
- Zaszokowałem panią? - spytał z uśmiechem.
- Zdaje mi się, hrabio, że zrobił pan to umyślnie. Moja wina. Nie powinnam
była pytać o ojca.
- Teraz ja będą zadawał nietaktowne pytania. Spędziła pani prawie całe życie w
Newbury Abbey, gdzie nie ma pani wcale krewnych. A któż jest pani ojcem?
- Wicehrabia Whitleaf. Zmarł, kiedy miałam dwa lata. W niecały rok pózniej
matka zabrała mnie do Newbury, kiedy wyszła za brata hrabiego Kilbourne.
- A czy pani matka żyje?
- Wyjechała z mężem w podróż poślubną dwa dni po weselu... i nigdy nie
wróciła. Przez kilka lat przychodziły od niej listy i inne przesyłki... potem się urwały.
Kit już się nie uśmiechał.
- A więc pani nawet nie wie, czy ona żyje? A pani ojczym?
- Pewnie obydwoje nie żyją, ale nie mam pojęcia, gdzie i kiedy się to stało. - Nie
chciała o tym mówić. To było zbyt bolesne.
Kariolka zbliżyła się do kawalkady pojazdów, koni i pieszych wolno sunących
promenadą.
- Często pan tutaj bywa? - zmieniła temat.
Prócz ranków, gdy kręcę się w pobliżu Rotten Row. Czy to pani miała na myśli?
Czuła, że się czerwieni, i znów poruszyła parasolką. Coraz wyrazniej widziała,
że nie jest dżentelmenem. A więc zauważył ją wtedy? I nie wstydzi się przyznać?
%7ładen dżentelmen by przecież...
- Jezdzi pan tędy rankiem? - spytała szybko.
Lecz on nie zamierzał zmieniać tematu.
- Ta dziewczyna chciała mi podziękować, bo dałem nauczkę trzem drabom.
Zaczepili ją obcesowo, żądając pewnych względów.
A więc o to się bił! Sam przeciw trzem! O honor mleczarki!
- Hojnie mi się odpłaciła - powiedział, nim jeszcze zdołała wyrazić uznanie.
Najwyrazniej znów chciał ją zaszokować. Dlaczego? Uniósł pejcz do ronda kapelusza,
pozdrawiając dwie niezwykle zaciekawione damy.
- Dżentelmen - .w głosie Lauren zabrzmiał wyrzut - nie oczekuje wdzięczności.
- Nieładnie jednak odmawiać, kiedy ktoś koniecznie chce się odwdzięczyć.
- Dżentelmen nie korzystałby z tej wdzięczności w tak jawny sposób. -
Spojrzała na niego z wyrzutem, on zaś wybuchnął szczerym śmiechem, i to właśnie
wtedy, gdy znalezli się na tyle blisko tłumu, by przyciągnąć uwagę. Och, po co zgodziła
się na przejażdżkę!
Przez następny kwadrans posuwali się w żółwim tempie po okręgu pełnym
powozów i jezdzców, uśmiechając się, kłaniając i przystając co kilka metrów, żeby
zamienić parę słów ze znajomymi. Byli wśród nich Wilma, Sutton, Joseph, kilkoro
przyjaciół Elizabeth, których poznała podczas ostatnich trzech tygodni, i inni, którym
przedstawiono ją na balu. Teraz została również przedstawiona licznym przyjaciołom
Ravensberga, kłusującym obok kariolki i wymieniającym z nim uprzejmości.
Zniosła to wszystko doskonałe. Po publicznym wystąpieniu na balu pozbyła się
wreszcie panicznego lęku, który przez ponad rok zmuszał ją do życia w ukryciu. Był
piękny, słoneczny dzień i przejażdżka okazała się przyjemniejsza, niż sądziła, a już na
pewno milsza, niż mogła być w towarzystwie pana Bartletta - Howe'a. Tylko po co
wicehrabia tak otwarcie wspomniał o skandalicznej bójce? Powinien był raczej się
wstydzić, że ją widziała. Hm, bił się w obronie czci niewieściej. Ale tą niewiastą była
dziewczyna od mleka! Trzeba jednak przyznać, że wielu dżentelmenów nie zwróciłoby
uwagi na obrazę kobiety należącej do tak niskiej warstwy społecznej.
Większość mężczyzn - co prawda z bezpiecznego dystansu - pozdrawiała ich
[ Pobierz całość w formacie PDF ]