[ Pobierz całość w formacie PDF ]
mnie opuścić, to jasne.
Czy mogę do ciebie przyjść? nalegała błagalnie.
Kiedy? zapytał patrząc w jej uniesione ku niemu oczy.
Zauważyła, że ogarnia go dreszcz.
Dziś wieczorem! Do chatki!
Popatrzył jej uważnie w oczy i w jego zrenicach zalśniło przelotne, jak uśmiech,
światełko. Podszedł potem do drzwi prowadzących na podwórko i wyjrzał na ulicę. Wrócił
szybko.
Idzie matka powiedział cicho, lecz obojętnie. Ano, przyjdz jak kcesz. Ale nie
przed północą. A jak jakiś drań będzie się włóczył po lesie, wpakuję mu kulkę. Przyjdz jeśli
naprawdę kcesz. Będę w chacie.
Spojrzała na niego.
Postaram się przyjść szepnęła. Na podwórku ukazała się pani Parkin.
Masz swój tabak, a tu pół pensa reszty. Wziął je od niej, bez słowa.
Zrobię co będę mogła, a sir Clifford też na pewno pomoże powiedziała
Konstancja, kierując się ku drzwiom.
Ta. Bardzo dziękuję.
Do widzenia.
Wyszła, zostawiając mu swobodę wyjaśnienia wszystkiego matce, jak mu będzie
wygodnie.
Czego chciała? zapytała matka.
Dowiedzieć się czy mam już pracę.
Tak sobie myślałam. A co jeszcze?
Ech... nic więcej. Popatrzyła na niego przenikliwie.
No, coś takiego! powiedziała w końcu. Nie zwrócił na to uwagi.
Po wizycie Konstancji nie mógł się uspokoić, więc i pomyślał, że jeśli ona chce się
narażać, to jej sprawa.
Spędziła spokojny wieczór z Cliffordem, ale nie było między nimi harmonii. Ona
dostrzegała jego przykrą arogancję, a jego raziła jej nudna, wybujała egzaltacja. Powiedział
jej, że Linley, dyrektor kopalni opuszcza z powodu wieku stanowisko i na jego miejsce
znalezli młodego człowieka, energicznego i pełnego zapału.
Zaprowadzi dyscyplinę w kopalni. Potrzebne są energia i dyscyplina. Te włoskie
strajki muszą się skończyć.
Konstancja też nie wierzyła we włoskie strajki, jako metodę. Jednocześnie czuła, że
Clifford robi się coraz większym despotą i obawiała się, że będzie wymuszał pracę na
ludziach. Był niesamowicie przebiegły. Jeżeli górnicy mieli swoje sprytne sztuczki w
zanadrzu, on spokojnie i skutecznie zwalczał je odpowiednimi kontrmetodami. Ale kto w
końcu wygra?
Spojrzała w bladoniebieskie oczy męża z pewną dozą podziwu, a zarazem z niechęcią.
Ostatecznie był tylko pewnego rodzaju robotem, a ona, obserwując jego działania, nie była po
jego stronie.
Czy myślisz, że te metody coś dadzą? zapytała.
O jakich metodach mówisz?
O brutalnej przemocy.
Nie będzie żadnej brutalnej przemocy. Tylko dyscyplina! Nie nazywaj dyscypliny
przemocą. Kopalnie muszą dawać dochód, inaczej także górnicy będą głodowali. A jeśli mają
dawać dochód, robotnicy muszą pracować jak wszyscy inni. Muszą! A my tego dopilnujemy.
Ale w gruncie rzeczy niewiele cię obchodzi, czy będą głodowali, czy nie.
Tak sądzisz? A jeśli nawet nie jest to moją największą troską, niech oni sami o tym
pomyślą. Muszą słuchać moich zarządzeń, inaczej będą głodni.
Może będą woleli głodować.
Woleli głodować? To dopiero dowiedzie jacy są głupi i że nie można pozwalać, żeby
rządzili się sami.
Przez jakiś czas milczała.
Nie wierzę w tego rodzaju dyscyplinę powiedziała w końcu, zasępiona.
A w jaką wierzysz? zapytał zimno.
Powinno dojść do jakiegoś zbliżenia. Powinniście zrozumieć się nawzajem.
Kto kogo?
Ty i górnicy. Powinniście zbliżyć się do siebie i traktować się po ludzku. Trzeba tu
odrobiny ciepła i życzliwości.
Ależ kochane dziecko, nie jesteśmy kobietami! To jest świat mężczyzn. Jesteśmy
zwierzchnikami i podwładnymi. A ciepłą życzliwość, jak to nazywasz, tak samo jak gorący
pot, należy inwestować w twardą, ciężką pracę. Nie można wyrąbywać węgla za pomocą
ciepłych uczuć, szczególnie tam, gdzie pokłady są cienkie.
Myślę jednak, że to możliwe upierała się.
Och, daj spokój! Wyrzucił w górę ramiona. Ostatecznie to nie twoja sprawa.
Umilkła i wieczór ciągnął się nieskończenie, w przykrej atmosferze. Dzieliła ich
niezgodność myśli.
Co robiłeś wieczorami, kiedy mnie nie było? spytała.
Dużo pracowałem. Czasem przychodził nasz nowy inżynier, Spencer. Jest bardzo
inteligentny i niemal instynktownie orientuje się w problemach kopalni.
A jak radziła sobie pani Bolton?
Znakomicie. Doskonale wie, czego chcę. Konstancja zamilkła.
A także czego chce ona sama powiedziała po chwili. A jeżeli ona tak dobrze wie
czego ty sobie życzysz, dlaczego ty nie wiesz czego ona chce?
Zamarł na chwilę i patrzył na nią zdumiony.
Dlatego, Konnie, że mnie to nic a nic nie obchodzi. Powiedziała, że jest zmęczona i
poszła na górę.
Jeżeli musi toczyć się między nimi walka poglądów, ona też będzie walczyła, nawet
stosując bierny opór. Dyktatorskie traktowanie ludzi przez Clifforda drażniło ją, nie była po
jego stronie.
Zeszła z powrotem na dół i usiadła w swoim małym, oświetlonym księżycem saloniku,
którego oszklone drzwi wychodziły na ogród. Kapryfolium pachniało upajająco. O jedenastej
po prostu poszła przez ogród do parku. Księżyc świecił jasno.
Przy furtce do lasu nie było nikogo. Nie było go też w chatce. Miała swój klucz. Było
tam posłanie, na którym teraz sypiał: stos suchych paproci i kilka koców. Usiadła na chwilę.
Potem szybko, widząc oświetlony księżycem las, zdjęła suknię i zupełnie naga wyszła w
chłodny cień drzew, oddychając głęboko, by się orzezwić. Była zgrzana i czuła się nieświeżo.
Przybiegł do niej pies i usłyszała kroki zbliżającego się Parkina. Naga, tylko w lekkich
pantofelkach, stanęła przed nim w świetle księżyca.
Czy przyszłam za wcześnie? spytała. Zląkł się jej i nie odpowiedział.
Obróć twarz do księżyca poprosiła. Niech cię zobaczę.
Usłuchał, a ona delikatnie dotknęła jego fioletowych, opuchniętych ust. Zesztywniał
lekko. Odsunęła mu wargę i zobaczyła okaleczone dziąsła po dwóch wybitych zębach. Był
naprawdę oszpecony. Przygnębiło ją to, ale pocałowała spuchnięte miejsce.
Kochany... szepnęła. Taka jestem na nich zła! Czy ty także?
No chyba odparł krótko.
Zdejmij ubranie i bądzmy razem nadzy. Oboje jesteśmy tacy wściekli. Zdejmij
ubranie, będziemy oboje nadzy i wściekli.
A jak kto przyjdzie?
Zastrzelimy go.
Wszedł do chatki i zdjął płaszcz. Spieszył się idąc tutaj i był zgrzany. Ale zdejmował
płaszcz ostrożnie, gdyż bolało go ramię.
Boli cię? zapytała.
Ta, jak zginam.
Pachniał jakąś maścią. Konstancja dopiero teraz to zauważyła.
Lepiej sie nie rozbiorę do końca powiedział niepewnie.
Nie! Zrób to! Proszę. Chcę, żebyś się rozebrał. Wyszedł z nią w światło księżyca i
zobaczyła fioletowe sińce na jego ramionach, piersi i bokach.
Czy cię to boli? zapytała.
Ech! odparł niecierpliwie. Trochę.
Pachniesz balsamem Ellimana.
Ta, chyba tak.
Uważasz, że jestem piękna? zapytała oddalając się o kilka kroków. Jej ciało,
oświetlone księżycem, było marmurowo białe, zamiast oczu miała głębokie cienie. Pomyślał,
[ Pobierz całość w formacie PDF ]