[ Pobierz całość w formacie PDF ]

dla siebie warzywa. Druga polegała na wdrożeniu wychowanków do ciężkiej pracy, będącej, jak
wiadomo, fundamentem tego świata.  Praca i matematyka dały światu piramidy", mawiał pan
Coslaw, tak więc co roku na wiosnę chłopcy sadzili warzywa, latem pełli grządki (o ile nie złapali
pracy  na wyjezdzie" w którymś z okolicznych gospodarstw), a jesienią zbierali plony.
Mniej więcej czternaście miesięcy po tamtym sezonie, który Farfocel nazwał szumnie  bajecznym
latem borówkowym", John Cheltzman zbierał wraz z innymi chłopakami dynie z zagonów
wydzielonych na północnym krańcu ogrodu zwycięstwa. Podczas pracy przeziębił się, zachorował i
umarł. Odwiezli go do szpita-
*  Ogrodami zwycięstwa" (ang. victory gardens), a także  ogrodami wojennymi" i  budującymi
obronność kraju" nazywano prywatne uprawy warzyw, owoców i ziół, zakładane podczas
pierwszej i drugiej wojny światowej w celu odciążenia krajowego zaopatrzenia żywnościowego,
borykającego się z problemami reglamentacji wojennej (przyp. tłum.).
la miejskiego w Portland, w samo Holoween, kiedy wszyscy inni byli na lekcjach: albo w Hetton,
albo  na wyjezdzie". Umarł na oddziale dla najbiedniejszych, samotnie.
Z jego łóżka w Hetton House najpierw zniknęła cała pościel, a potem posłano je na nowo. Pewnego
popołudnia Blaze usiadł na swoim łóżku i siedział tak parę godzin, patrząc na łóżko Johna. Długa
sypialnia, nazywana przez chłopaków  syfialnią", była całkiem pusta. Wszyscy poszli na pogrzeb
Johnny'ego. Niewielu z nich widziało już kiedyś pogrzeb, więc wybrali się dość chętnie.
Blaze patrzył na łóżko przyjaciela z przerażeniem, a jednocześnie z fascynacją. Zniknął słoik masła
orzechowego, który był tam zawsze, schowany za wezgłowiem, od ściany. Blaze wiedział, że go
nie ma, bo specjalnie zaglądał. Nie było też krakersów firmy Ritz. Johnny podjadał to sobie na
ciszy nocnej i często rzucał przy tym taki tekst:  Mam krakersy i mam gówno, posmaruję i zjem
równo". Zawsze rozbawiał tym Blaze'a do łez. Samo łóżko było teraz zasłane jak w wojsku, równo
przykryte kocem wygładzonym jak oheblowana deska. Pościel - śnieżnobiała i nieskazitelnie
czysta, choć przecież Johnny był zapalonym nocnym onani-stą. Blaze pamiętał niejedną noc, gdy
leżał na plecach, wpatrując się w ciemność i słuchając poskrzypywania sprężyn pod J.C.
strugającym chojaka. Na jego prześcieradle zawsze były żółte, zaschnięte plamy. Zresztą, Jezu
Chryste, każdy starszy chłopak miał takie plamy na prześcieradle. Blaze też; siedział na nich w tej
chwili, kiedy tak patrzył na łóżko Johnny'ego. Nagle olśniła go myśl, że gdyby teraz umarł, to z
jego łóżka tak samo zdjęliby całą pościel, a miejsce żółtego od starej spermy prześcieradła
zajęłoby, takie samo jak tamto, śnieżnobiałe i nieskazitelnie czyste. Nie byłoby na nim nawet
najmniejszego śladu po kimś, kto leżał w tym łóżku, śnił tam swoje sny i miał w sobie dość życia,
żeby się spuścić. Blaze zaczął płakać, łkając z cicha.
Dzień był słoneczny, sam początek listopada. Blask bezstronnego słońca zalewał syfialnię. Na
wyrku J.C. kładł się krzyż okiennych szprosów, wprawiony w kwadraty jasnego światła. Blaze
posiedział jeszcze chwilę, a potem wstał, podszedł do łóżka, na którym spał jego kumpel i zerwał z
niego koc. Poduszkę cisnął w drugi koniec syfialni. Wreszcie zdarł prześcieradło, a materac zrzucił
na podłogę. Ale to mu nie wystarczyło. Wywrócił łóżko do góry nogami, ale to wszystko było za
mało, więc przykopał w jedną z tych śmiesznych, krótkich i cienkich nóżek; osiągnął tylko tyle, że
stłukł sobie stopę. Rzucił się na swoje łóżko, kryjąc twarz w dłoniach. Pierś falowała mu ciężko.
Mało który z chłopaków, którzy wrócili po skończonym pogrzebie, odważył się zaczepić Blaze'a.
Nikt nawet nie zapytał o wywrócone łóżko, ale Farfocel zrobił jedną dziwną rzecz: złapał go za
rękę i ucałował ją. To było faktycznie dziwne. Blaze zastanawiał się nad tym przez wiele lat. Nie
żeby bez przerwy, ale od czasu do czasu przypominało mu się tamto zdarzenie.
Wybiła piąta. Od tej godziny zaczynał się czas wolny. Większość chłopaków rzuciła się na
podwórko, żeby trochę poganiać i zgłodnieć przed kolacją. Blaze poszedł do gabinetu dyrektora.
Koślaw siedział za biurkiem. Zmienił już buty na pantofle i bujał się na odchylonym w tył krześle,
czytając  Evening Express".
- Czego? - zapytał, unosząc głowę.
- Masz, ty skurwysynu - powiedział Blaze i pobił go do nieprzytomności.
Wyruszył na piechotę w stronę granicy New Hampshire. Na piechotę, bo bał się, że jeśli ukradnie
samochód, to nie pojezdzi nim dłużej niż cztery godziny. Dzięki temu policja zgarnęła go w dwie.
Blaze nigdy nie pamiętał, że jest wysoki i bykowaty, ale Martin Coslaw bynajmniej o tym nie
zapomniał, tak więc drogówka nie miała zbyt skomplikowanego zadania: wystarczyło szukać
dwumetrowego białego chłopaka z dziurą pośrodku czoła. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • szopcia.htw.pl