[ Pobierz całość w formacie PDF ]
po których w niepojęty sposób wspinała się droga. Kształt doliny przypominał
w istocie zamknięty kocioł i nie można się było nadziwić, którędy droga weszła
i wyszła, skąd się brał i dokąd płynął strumień przecinający łąkę w dole.
Nie ma tak dzikiego i niedostępnego zakątka, którego by ludzie nie
zamienili na teren wojny; pięć ukrytych w lesie pułków piechoty federalnej
biwakowało na dnie tego kotła, który z wojskowego punktu widzenia stanowił
pułapkę, gdyż wystarczyło obsadzić tylko pięćdziesięcioma ludzmi oba wyjścia,
aby zamorzyć w nim głodem całą armię. %7łołnierze odpoczywali teraz po całej
dobie marszu. O zmierzchu znowu ruszą w drogę, wespną się na urwisko,
gdzie spał w tej chwili ich niesumienny wartownik, i spuszczając się po
drugim stoku grani, spadną około północy na obóz nieprzyjacielski. Liczyli na
zaskoczenie, gdyż droga wychodziła na tyły obozu. W razie niepowodzenia
znalezliby się w niesłychanie groznej sytuacji, a niepowodzenie byłoby
nieuniknione, gdyby przypadek lub czujność nieprzyjaciela przedwcześnie
wyjawiły ten manewr.
2
Młody wartownik, śpiący w krzakach wawrzynu, nazywał się Carter
Druse, pochodził z Wirginii. Miał zamożnych rodziców, był jedynakiem i
przywykł do takich wygód, szlachetnych manier i wielkopańskiego życia, na
jakie pozwalało bogactwo i dobry smak w górzystych ostępach zachodniej
Wirginii. Dom jego znajdował się zaledwie o kilka mil od obecnego posterunku.
Któregoś dnia przy śniadaniu Carter wstał od stołu i powiedział
spokojnie, lecz poważnie:
Ojcze, do Grafion przybył pułk armii federalnej. Postanowiłem się
zaciągnąć.
Ojciec uniósł lwią głowę, popatrzył na syna i odparł:
Cóż, mój panie, idz... Cokolwiek się zdarzy, rób, co uważasz za swój
obowiązek. Wirginia, którą zdradziłeś, musi się obejść bez ciebie. Jeśli
przeżyjemy tę wojnę, to jeszcze na ten temat porozmawiamy. Stan zdrowia
twojej matki, o czym cię lekarz powiadomił, nie rokuje nadziei. W najlepszym
razie nie pozostanie wśród nas dłużej niż parę tygodni, ale czas ten jest drogi.
Lepiej nie mącić jej spokoju.
Więc Carter Druse, z szacunkiem pokłoniwszy się ojcu, który oddał mu
ukłon ze wspaniałą kurtuazją, maskującą złamane serce porzucił dom
rodzinny i poszedł na wojaczkę. Honor jego i odwaga, śmiałość i poświęcenie
wprędce zdobyły mu uznanie kolegów i dowódców; tym właśnie walorom i
pewnej znajomości terenu zawdzięczał, że powierzono mu ryzykowne zadanie
na najbardziej wysuniętej placówce. Jednakże zmęczenie okazało się silniejsze
niż obowiązek i Carter zasnął. Jakiż to dobry lub zły anioł przyszedł obudzić
go we śnie któż to wie? %7ładen ruch, żaden szelest nie naruszył głębokiej
ciszy popołudnia, gdy niewidzialny wysłannik losu pochylił się nad nim i
szepnął do ucha tajemnicze zaklęcie przebudzenia, którego nie wypowiedziały
nigdy ludzkie usta ani nie utrwaliła żadna ludzka pamięć. Carter spokojnie
podniósł głowę i spojrzał przez maskujące go krzaki wawrzynu, instynktownie
zaciskając dłoń na karabinie.
Ogarnął go przejmujący zachwyt. Oto na kolosalnym piedestale urwiska
nieruchomy na samym krańcu płaskiej skały i odcięty wyraznie na niebie
stał imponujący dostojeństwem posąg jezdzca. Jezdziec trzymał się na koniu
prosto i po wojskowemu, ale ze swobodą wyciosanego w marmurze
helleńskiego boga. Szary mundur harmonizował z eterycznym tłem, cień
łagodził i tłumił połysk ekwipunku i uprzęży, sierść konia była matowa. Prawą
ręką przytrzymywał za szyjkę karabin wsparty na łęku siodła, niewidoczną
lewą prawdopodobnie ściągał wodze. Profil konia rysował się ostro na tle
nieba, wymierzony w przestrzeń ku przeciwległym urwiskom. Jezdziec miał
głowę lekko odwróconą, widać było tylko zarys czoła i brody; spoglądał w głąb
doliny. Wydzwignięta pod niebo posągowa grupa nabrała w oczach żołnierza
heroicznych, kolosalnych niemal kształtów.
Nawiedziło Cartera przedziwne uczucie, że przespał całą wojnę i spogląda
właśnie na szlachetne dzieło sztuki wzniesione na cyplu skalnym ku
upamiętnieniu bohaterskiej przeszłości, w której jemu przypadła niesławna
rola. Wyzwoliło go spod uroku drgnienie konia, który cofał się nieco od skraju
przepaści; jezdziec trwał w bezruchu. Carter, przywołany do przytomności i
świadom grozby sytuacji, ostrożnie przepchnął broń przez zarośla,
zarepetował, przysunął kolbę do policzka i naprowadził muszkę na pierś
jezdzca.
Jedno pociągnięcie cyngla i Carter Druse miałby sumienie spokojne, W
tejże chwili jezdziec odwrócił głowę i spojrzał w kierunku ukrytego przeciwnika
popatrzył mu jakby prosto w twarz, w same oczy, w samo serce, dzielne i
wrażliwe.
Czyż tak strasznie zabić wroga na wojnie wroga, co wpadł na trop
tajnego manewru, od którego zawisło bezpieczeństwo towarzyszy wroga,
którego wiedza stawała się bardziej grozna niż liczebność całej jego armii?
Carter Druse pobladł i dygotał na całym ciele, zrobiło mu się słabo. Posągowa
grupa zamigotała mu w oczach, czarne kształty jezdzca i konia harcowały
dziko, zataczając kręgi na płomienistym niebie. Wypuścił karabin z dłoni,
powoli opadł twarzą w liście. Ten dzielny człowiek i tęgi wojak był bliski
omdlenia z nadmiaru przeżyć.
Stan ów nie trwał długo. W jednej chwili Carter podniósł głowę, ręce
zacisnęły się na broni, palec szukał cyngla; umysł, serce i oczy miał czyste,
sumienie i rozsądek zdrowe. Nie mógł liczyć, że wezmie wroga do niewoli;
zaalarmowany, pomknąłby zaraz z fatalną wieścią do swojego obozu. %7łołnierz
miał prosty obowiązek musi zastrzelić go z ukrycia, bez ostrzeżenia; nie
dając mu ni chwili na skupienie się przed śmiercią, nawet na cichą modlitwę
musi go posłać na tamten świat. Ale nie jeszcze jest nadzieja; mógł przecież
niczego nie zauważyć, może podziwia tylko wspaniałość krajobrazu. Może
zawróci zaraz spokojnie tam, skąd przybył. W chwili odjazdu da się spostrzec,
czy coś wie. Całkiem możliwe, że uwagę jego przykuwa... Carter odwrócił głowę
i spojrzał w błękitną głębię, jak gdyby na dno przezroczystego morza. Zobaczył
pełznące wężykiem po łące figurki ludzi i koni jakiś głupi dowódca pozwalał
żołnierzom poić konie na otwartej przestrzeni, na pełnym widoku z tuzina
wierzchołków!
Carter przeniósł wzrok z doliny i wtopił go w jezdzca na niebie. Znów
naprowadził karabin, lecz tym razem mierzył w konia. W pamięci dzwięczały
[ Pobierz całość w formacie PDF ]