[ Pobierz całość w formacie PDF ]
powiedział chełpliwie kierownik.
- Kombinuj pan kupić tę budę. Ja, co będę miał, dołożę.
- A jak zupełnie zabronią budować?
- Teraz też zabraniają, a ludzie budują. Wyżyć to pan wyżyje z tego, co pan ma w
szufladzie. Plac i szopy zostaną na po wojnie. Jak znalazł. No, widzi pan, chodzmy
odprowadzić starą.
- Zapomniała maszyny u pana - powiedział kierownik. Od-czesał dłonią włosy i z
pewną elegancją nałożył czapkę tramwajarską. Na ulicy udawał tramwajarza. Jezdził za
darmo tramwajami i czuł się bezpieczny przed łapanką.
- Maszyna przyda się firmie.
- Ja, ist gut. - %7łołnierz przeliczył pieniądze, schował je do kieszeni kombinezonu i
18 Ist gut (...) ist sehr gut (niem.) - Dobrze, bardzo dobrze
7
uścisnąwszy nam serdecznie, ale nie wylewnie dłoń, wyszedł, chrzęszcząc butami.
Furman odjął koniowi worek z obrokiem, zapalił latarnię, podczepił ją pod wozem,
zebrał w dłonie lejce, cmoknął uroczyście i platforma, oświetlona pełgającym krwawo
blaskiem jak karnawałowy pojazd, ruszyła, skrzypiąc, za bramę, zanurzyła się w ulicę jak w
ocienioną aleję.
Między purpurową jak spieczone usta kołdrą, ściągniętą białym sznurkiem od firanki,
a pękatymi walizami, zwinięta w kłębek jak pies, siedziała, podkuliwszy pod siebie nogi, stara
%7łydówka, nakryta z góry blatem ukośnie przechylonego stołu, którego nogi niczym martwe
kikuty sterczały ku niebu i podskakując wraz z blatem za każdym poruszeniem wozu,
zdawały się mściwie mu wygrażać. Stara miała oczy zamknięte, głowę wtuliła w futrzany
kołnierz, najwidoczniej drzemała. Parę obdartych dzieciaków pobiegło za platformą w
nadziei, że uda się coś ukraść.
Ulica ożywała wieczorem. Na granatowym niebie złoty księżyc toczył się naprzeciw
pierzastym obłokom jak krążek ananasa i metalicznym blaskiem opadał na dach ulicy, w
zasłony murów, na chrzęszczący jak srebrna blacha śnieg trotuaru. Przed szkołą chodził
dorodny żandarm, cały niebieski od zmroku. Panny z pralni przesuwały się pod fioletową
latarnią i znikały w cieniu spalonego domu. Od sklepikarza wychodzili podochoceni
policjanci na służbę nocną. Dzwonek w odnawianym naszym cementem i wapnem kościółku
poczynał świegotać radośnie jak bawiące się dziecko, płosząc uśpione na parapecie
dzwonnicy gołębie, które z łopotem skrzydeł wzbijały się nad wieżę i jak płaty chryzantem
sennie osuwały się na dach.
Traktor z cementem ostrożnie wyminął doły na wapno i zatrąbiwszy na pożegnanie,
opuścił podwórze. Doskoczyłem do przyczepki i wsadziłem pieniądze w wyciągniętą rękę
robotnika.
- Dziesięć było, dziesięć! - krzyknął. Plandeka zakryła się za nim.
- Obłatwiliśmy dzień - rzekł kierownik, przepasując rzemieniem tramwajarski płaszcz.
Zciągnął pas rzetelnie, na siłę, gdyż lubił wydawać się szczupłym. - Zostajesz pan sam. Coś
narzeczona nie przyjeżdża?
- Boję się o nią - odpowiedziałem. - Aapanka trwa cały dzień. Musieli sporo nałapać.
- Co robić - westchnął ciężko kierownik. - Narzeczona pewno nie może się dostać do
pana. - Włożył do teczki kawał mięsa, które wybrał na jutrzejszy obiad.
- Czekaj pan, pójdę coś kupić na kolację. Jeść się chce po tym głupim dniu. -
Wyszliśmy na ulicę, zatrzaskując furtkę. Niemiecki traktor zamykał wylot ulicy, trząsł się i
dymił. Przechodnie gromadzili się na chodniku i patrzyli na plac. Przy rynsztoku stała
8
platforma z betami. Woznica cierpliwie czekał na wolny przejazd.
Wieczór zapadał coraz głębszy. Za czarnym pasem pola, nad srebrnym nurtem rzeki,
kamienny most napinał się na tle nieba jak łuk. Na drugim brzegu czarna bryła miasta
zapadała w grząską ciemność. Nad nią wysokie słupy reflektorów wzbijały się rtęciowym
światłem w niebo, przekreślały je i jak ramiona marionetek bezwładnie opadały wzdłuż ziemi.
Zwiat na chwilę zwężał się do jednej ulicy tętniącej jak otwarta żyła.
Z chrzęstem, przy pełnych reflektorach, waliły jezdnią wypchane ludzmi ciężarówki,
przelewając się na wybojach. Twarze ludzi ukazywały się spod brezentu białe, jakby
posypane mąką, i jak zdmuchnięte wiatrem nikły w ciemności. Motocykle, obsadzone
żołnierzami w hennach, wynurzały się spod wiaduktu i trzepocząc skrzydłem cienia jak
[ Pobierz całość w formacie PDF ]