[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Znów zadzwięczały maszyny radiostacji. Tym razem
317
z głośnika runęła naraz jak burza cała kaskada dzwięków.
 To Lars Larsen  uśmiecha się mimo woli Ojen.  Nie trzeba nawet pytać, kto jest przy kluczu, tylko
on potrafi nadawać w takim szalonym tempie.
Nawiązawszy rozmowę z radiostacją okrętu szkoleniowego Ojen rzuca nam co chwila przez ramię krótkie
wyjaśnienia:
 Są od nas o jakieś sto dziewięćdziesiąt sześć mil... To, psiakość, daleko... Namyślają się... Kapitan
wyraża zgodę... Zmienią kurs... Hura! Zaraz płyną pełną parą do nas!...
Ewald pochyla się nade mną.
 No cóż, dobre i to! Będą tu nie wcześniej niż za jakieś czternaście godzin. Jak myślisz, może mu przy-
rządzić coś smacznego, chciałbym mu jakoś ulżyć  szepcze wskazując ruchem głowy Roalda.
 Zostaw go lepiej w spokoju. Niewiele możemy mu dopomóc. %7łeby tylko jak najszybciej przypłynęli...
Mimo zmęczenia nie kładziemy się spać, bo i po co? Na dworze panuje jasność. Zza ciężkich, niskich
chmur blado prześwieca słońce. Dobrze, że to lato. Podczas nocy polarnej żaden statek nie dobiłby do
niebezpiecznych, zdradliwych brzegów Wyspy Niedzwiedziej. Nie darmo cieszą się one złą sławą wśród
marynarzy.
Rozmawiam z przyjaciółmi, a raczej słucham opowiadań Norwegów: o wybuchu piecyka węglowego, który
całą izbę radiostacji pokrył grubą warstwą tłustej sadzy, o sztormie, który zerwał przewody anteny, o awarii
nadajnika, którego nikt na Wyspie Niedzwiedziej nie potrafił naprawić ( Ciebie tu nie było"  dorzuca ze
śmiechem Ojen), o zatonięciu kutra rybackiego, o ożenku naszego wspólnego przyjaciela szypra.
 A pamiętasz, jak to było z lawiną?  pyta Ewald. I przed oczyma staje mi tamta niezapomniana,
grozna chwila.
Tuż przede mną rysowała się czarna czeluść. Za pózno było na hamowanie. %7łeby tylko upaść jak najdalej
od brzegu, żeby tylko się nie obsunąć! Całym ciężarem ciała szarpnąłem narty w bok. Zaryły się w śniegu. Z
trudem podnosząc się, spostrzegłem Norwegów i Staszka, którzy trochę wcześniej przybyli do Zatoki
Południowej. Wszyscy trzej wpatrywali się bacznie w rozkołysane morze. Z dala w ciemności migało rytmicznie
silne światło reflektora.
 Depeszują Morse'em, że nie mogą lądować...
 Za duża fala...  krzyczy jeden przez drugiego.
 No dobrze, ale co będzie z pocztą?  wyrywa mi się mimo woli.
Odcięci od świata srogą zimą polarną i nieustannie szalejącym na Morzu Barentsa sztormem z utęsknieniem
wyczekujemy dawno zapowiedzianej z kraju poczty. Wyczekujemy na próżno od przeszło pięciu miesięcy. A ile
to tygodni, ile dni?...
 Nie martw się. Kapitan łamacza lodu robi, co może. Rozumie nas dobrze. Całą naszą pocztę, listy,
aparaty i świeże jarzyny kazał zapakować w wodoszczelne beczki  pocieszają mnie koledzy.
Ale na mojej twarzy maluje się chyba zawód, bo radiotelegrafista Ewald dorzuca:
 Z łamacza lodu spuszczą na morze łódz, podpłyną kawałek, tyle, ile będą mogli, wyrzucą linę, a my za
jej pomocą wyciągniemy beczki na brzeg. Wszystko będzie dobrze, zobaczysz.
Wzrok mój przywykł już do ciemności nocy polarnej. Aatwo odróżniam ciężkie zarysy łamacza lodu. Stoi
daleko od nadbrzeża. Silny reflektor migoce bez prze
rwy, jasnym snopem wyrzuca w otaczającą ciemność błyski: krótkie, długie i znów krótkie. Kropki, kreski,
kropki, kreski. Norwedzy odczytują na głos przesyłane alfabetem Morse'a litery, łączą je od razu w słowa i
zdania.
 Aódz! Już opuszczają łódz na wodę!  krzyczą raptem obaj naraz.
 No, chłopcy, jazda w dół!  komenderuje energicznie Ewald.
Aatwo powiedzieć: jazda w dół. W tym miejscu brzeg spada do morza stromą, prawie prostopadłą ścianą, a ma
przynajmniej czternaście pięter wysokości.
 Powinna tu być gdzieś lina stalowa! Założyliśmy ją jeszcze w lecie!  woła Ewald starając się zagłuszyć
łoskot bijącej o brzeg fali.  Poszukajcie jej! Prędzej!
Zciągamy narty z nóg i gorączkowo rozkopujemy śnieg.
 Jest!  krzyczy ktoś wreszcie.
Ostrożnie, jeden za drugim, trzymając się oblodzonej stali, zsuwamy się po stromej pochyłości. Coraz
mocniej ryczy morze. Fale z hukiem rozbijają się o skały. Wąski pas nadbrzeża pokryty jest oblodzonymi
głazami. Kapitan miał więc rację. O lądowaniu tutaj nie może być mowy. Każdy statek roztrzaskałby się zimą o
przybrzeżne skały. Jesteśmy już na dole i wpatrujemy się w ciemność. Na morzu dwie małe łodzie ciężko walczą
z wysoką falą. Przybliżają się do nas wolno, chwilami nikną w rozkołysanych bruzdach, to znów wypływają.
Kiedy jedna z łódek znajduje się już niedaleko brzegu, stojący na jej dziobie marynarz wyrzuca coś z rozma-
chem w naszą stronę. Ciężarek na lince wpada z pluskiem w morze. Chybione. Po chwili marynarz powta
rza manewr, a wtedy wszyscy czterej jak jeden skaczemy naprzód. Brniemy po kolana w wodzie, ale z początku
nie czujemy zimna. Lodowata fala zalewa nas chwilami po piersi. Z uwagą śledzimy rzut. Znów chybiony.
Jeszcze jedna próba. Nic z tego. Jeszcze raz... i jeszcze raz...
Dopiero za dwunastym rzutem udaje się nam schwytać ciężarek... Poprzez ciemności widzimy, jak z łodzi
wyrzucają w morze beczułki z naszą pocztą. Szybko ciągniemy pierwszą z brzegu do siebie. Już jest na naszej
plaży. Teraz kolej na drugą, potem trzecią. Zwijamy się jak w ukropie. Od czasu do czasu spoglądamy na nie z
dumą. Bo i czegóż w nich nie ma! W ociekających teraz wodą, zwykłych sobie beczkach, takich jak setki
innych, leżą aparaty, które ułatwiają
nam pracę, świeże jarzyny, które chronią od szkorbutu, a nade wszystko poczta  upragnione listy od naszych
najbliższych, gazety   najświeższe wiadomości" sprzed pięciu miesięcy.
Dopiero teraz czujemy, że ubrania nasze pokryły się już cienką, chrzęszczącą przy każdym ruchu warstwą
lodu, dopiero teraz zdajemy sobie sprawę, jak bardzo jesteśmy zmęczeni.
 Dziś wyciągniemy tylko dwie beczki! Po resztę przyjdziemy jutro  zapowiada kategorycznie Ewald.
W pierwszej chwili z żalem popatrujemy na nasze  skarby". Trudno nam będzie je tu zostawić, ale na myśl
o wyciągnięciu tych oślizłych od lodu ciężarów na wysokość czternastu pięter robi nam się słabo.
Po chwili wleczemy już długą, stalową linę. Zakładamy misterną pętlę marynarską na pierwszą z brzegu
beczułkę.
Z trudem wdrapujemy się na strome, oblodzone zbocze. Cztery pary rąk chwytają mocno linę. Beczka sunie
powoli w górę, zagarniając wały śniegu. Coraz trudniej ją ciągnąć. Stawia wciąż większy opór. Raptem trrach!
Lina pęka! Walimy się jak dłudzy na lód. Beczka toczy się, podskakując po oślizłych kamieniach. Byle nie
spadła do wody. Ale nie. Na szczęście zatrzymuje się na brzegu. I znów wszystko trzeba zaczynać od początku.
Gdybyż ci, których listy spoczywają w beczkach, wiedzieli, jak trudno jest odebrać zimą pocztę na dalekiej
Wyspie Niedzwiedziej... A może i lepiej, że nie wiedzą... Niepokoiliby się o nas niepotrzebnie, a my i tak sami [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • szopcia.htw.pl