[ Pobierz całość w formacie PDF ]

nawet życiem przyszło płacić. Obojętne mu, że nie tylko swoim. Ale jak przekonać tę bandę
rzezimieszków, jak ich zmusić? Co uczynić, żeby mu byli ślepo posłuszni, kiedy nadejdzie
czas? Wspomnienie buntu na holenderskim statku, buntu, który kazał mu zawrócić, piecze
niczym nie zagojona rana. Ma się na baczności, na krok od siebie nie puszcza małego Johna,
w dzień nie rozstaje się z bronią, na noc dobrze rygluje drzwi kajuty, wie, że bunt ucichł
wprawdzie, ale nie wygasł.
Słońce coraz wyżej wznosi się nad horyzontem. Widok pękającej wokół statku kry i
poszerzających się szybko kanałów wodnych dodaje sił, wszyscy rzucają się do pracy,
naprawiają żagle, porządkują liny, nikogo nie trzeba zapędzać. W wirze zajęć ludzie
zapominają o ponurych przepowiedniach Greena. %7łyją nadzieją powrotu do kraju, snują
projekty.
Na rozkaz ,.stawić żagle!"  rzucają się do lin. I nie dowierzają sami sobie słysząc
następną komendę:
 Trzymać kurs Nord!
 Kurs Nord!  powtarza machinalnie nawykły do posłuszeństwa sternik i ręka jego
nieruchomieje, kiedy zaczyna rozumieć, co ten rozkaz oznacza.
W kubryku zawrzało.
 Nie mówiłem wam  tryumfował Green.  On chce dalej płynąć na północ, choćby
przez biegun. Nic go nie zatrzyma! Zgnoi nas! A wy słuchacie jak stado baranów!
 Drugiej zimy nie przeżyjemy!  biadali niektórzy.
 Opanować statek. Zabić starego  rozległy się głosy.
 Nie. Zacisnąć zęby i milczeć. Wypełniać posłusznie każdy jego rozkaz. Wiem, co
mówię. %7ładen z nas nie potrafi wyprowadzić Discouery z lodu tak jak ten przeklęty starzec.
Na pełnym morzu zapłacimy mu za wszystko z nawiązką!  Twarz Greena wykrzywia
grymas nienawiści. Wszystko, co doznał dobrego od przybranego ojca, idzie w zapomnienie.
Jednego tylko pragnie  zemsty.
Szybko biegną dni walki z pękającym lodem. Discovery płynie już po wodach wolnych
od gęstej kry. Ktoś o świtaniu gwałtownie dobija się do kajuty dowódcy.
 Przed nami żagiel!  wrzeszczy. Gwałtownym szarpnięciem stary marynarz odsunął
rygle. Kto ośmiela się płynąć po tych wodach? Kto chce go wyprzedzić?
Nim oprzytomniał, ręce miał wykręcone do tyłu, nogi podcięte. Raz i drugi szarpnął się
zrzucając z siebie napastników, tłukł na oślep twardą pięścią. Daremnie jednak szamotał się
w żelaznych uściskach. Przytłoczyli go ciężarem ciał, krępowali sznurami.
 Mocniej! Nie żałować!  wrzeszczał Green nieprzytomnie, wywijając pistoletem nad
głową powalonego.
Pokład zahuczał tupotem nóg, zawrzała walka. Tych, co stanęli w obronie kapitana, było
niewielu. Po chwili wszyscy jak on leżeli związani.
 Za burtę z nim!  podniósł się histeryczny krzyk.
 Zamknąć w ładowni, jak nas zamykał, o chlebie i wodzie.
 Stać, ani kroku dalej, opuścić szalupę!  darł się Green.  Kochasz lód, ty stary
diable? Zostaniesz tu na zawsze! Nie zabijemy cię, choć na to zasługujesz, nie chcemy gnić
w kajdanach. Lód cię zabije!
Długo czekał, nim wreszcie mógł dać upust temu morzu nienawiści, jaka się w nim
nagromadziła.
Zazgrzytały bloki opuszczonej na morze łodzi. Jakieś ręce spychały już do niej Hudsona.
Pod grozą rusznic i pistoletów zeszło za nim siedmiu wiernych, mały John bez słowa
przypadł do kolan ojca, nie wiedział, że to, co go czeka, jest gorsze od śmierci.
 Stawić żagle!  naglił Green. Dygotał z lęku, że widok starca i bezbronnego dziecka
poruszy sumienia ludzi. I tak już ten wrzucał do szalupy worek sucharów, tamten suszone
mięso i baryłkę wody, ktoś podawał rusznicę, róg z prochem, kule. Jeszcze chwila i gotowi
oprzytomnieć.
Podmuch wiatru wydął żagle Discovery, popchnął sta
tek do przodu. Kołysana falą szalupa zaczęła się szybko oddalać, malała w oczach.
Przerażeni marynarze długo jeszcze patrzyli na nieruchomą postać pokonanego starca z
długą, siwą brodą, na rękę wspartą bezradnie o ster, na przytulone do jego kolan dziecko.
Nikt nigdy więcej nie zobaczył wielkiego odkrywcy, nikt nie wie, jak zginął.
W ciągu wielu dziesiątków lat marynarze polarni rozpowiadali, że niesyt wędrówek duch
jego krąży wciąż jeszcze po wodach Zatoki Hudsońskiej, nawiedzając statki, którym grozi
zagłada. I jak za życia był postrachem, tak i po śmierci budził nadal lęk rozwłóczoną przez
ludzi morza legendą.
Nie spełnione nadzieje małego doktora
Nie dowierzał własnym oczom. Z ciemności tej mroznej arktycznej nocy wyłonili się
bezszelestnie, jak duchy. Ilu ich było? Ogromni, przysadziści wypełnili cały pokład, otoczyli
go ciasnym wieńcem, okutani w futra stali bez ruchu, bez słowa, mocno ściskając w dłoniach
odzianych grubymi, nieforemnymi rękawicami dzidy i łuki. W ledwie widocznych spod
oszronionych kapturów płaskich, mrocznych twarzach jarzyły się ciemne szpary skośnych
oczu. Nieufnie mierzyli go wzrokiem.
 Odezwijże się, Hendrik, przywitaj ich  przynaglał nerwowo poganiacza Eskimosa
 powiedz, że jesteśmy przyjaciółmi.
Po paru pierwszych słowach twarze przybyszów złagodniały. Stojący za dowódcą porucznik
Morton z ulgą zdjął dłoń z kolby pistoletu ukrytego pod połą kubraka.
Hendrik mówił długo, dopomagał sobie gestami i raz po raz wskazywał dowódcę. Nim
umilkł, jeden z Eskimosów parsknął śmiechem wykrzykując coś w swoim gardłowym
narzeczu, chórem zawtórowali mu inni. Kane z niepokojem spojrzał na tłumacza.
 Z czego się śmieją? Co to oznacza?
Hendrik zawahał się na moment, nim ze szczerością człowieka Północy wypalił:
 Mówią, że jestem wielkim kłamcą. Jaki tam z ciebie wódz  mówią  taki
chuderlawy, biedny, nie masz nawet futrzanego odzienia. Powiedzieli, że mogą ci dać stare,
mają na saniach zapasowe, bo żal na ciebie spojrzeć*
Oburzenie odebrało dowódcy mowę. Wszyscy mu zawsze wymawiali ten nieszczęsny [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • szopcia.htw.pl