[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Nieświadome dale.
Chylę me skronie przed zdrętwiałym szlochem,
Bo oto z szumem kurtyna zapada.
Zdrój 1920 marzec
Zenon Kosidowski
Tren zadumy
Oto głuche sklepione szczyty zadumy,
Groty podziemne rozśnione w szmaragdzie.
Witraże szkarłatne palą się otchłanią.
Oto cierpienia wtłoczone w grobowiec letargu.
Widmem sfinksowym zdrętwiały bezkresy.
Symfonia czarnych gwiazd szlochem pęknięta.
Odwieczny potwór wiecznie zapomniany
Z zielonym płomykiem milczenia w zrenicach.
Potworna wizja zgasłego słońca
Trwa w krwawym milczeniu i ginie w podziemiach.
Zostają tylko zwiędłe lilie bezsiły,
Co znaczą szlaki żonglerskich podrygów.
Oto się cienie przesuwają zwichrzone,
yrenice wtrącone w urwiste przepaście,
Trądem wiecznego pragnienia posiekłe ich skronie,
Wloką się skwarem miłości zwęgleni.
W skurczu sięgają zielone szkielety ramion
W bezkresy swoich własnych bezimiennych krain.
Zamglone morza, co grają bezmiernie w ich mrokach,
Zajękną echem jednej tylko łzy.
Przy łuczywach płonących stąpają w podziemia,
By chłonąć szepty ścian spleśniałych prawiekiem,
Lecz zamiast gwiazd, które chcą złowić w otchłani,
Tłucze się chichot tęczowy szyderstwa w oddali.
Pochwytują się potem za dłonie,
Rozpuszczają powolny kołowrotny tan zadumy,
Blade upiorne słońce jest dla nich wieczną osią,
Rozbolały wulkan pragnień wieczną chłostą.
Jeden i drugi w proch bezsiły zarył się skronią,
Wtenczas zbiera się czarną kałużą krwi,
Wtenczas spiżowe podwoje zamkną się z grzmotem,
Wtenczas nieboskłony zagasną w mrokach,
Ekspresjonizm. Wybór tekstów
31
www.fil.bg.ac.yu/katedre/polonistika/index.htm
Wtenczas pękną wszystkie dzwony pragnienia...
Zdrój 1920 kwiecień
Olwid (Witold Hulewicz)
Dokoła wieży
(Z dni bojowania)
Burze oślepiających błysków zatrzęsły posadami mojej wieży granitowej:
Badam je, rozpruwam, tłoczę palcami, brudząc sobie ręce...
Te błyski łojówka podła, cuchnąca, z psiego sadła wytopiona.
Te burze?
Burze stugromne! Olśniewające! Porywające!
A to jeno beczka olbrzymia (kamienie w niej) po wyboistym, zbrukanym bruku dnia toczona
hałaśliwa, przerażająca, gromami dudniąca, dudniąca...
Kosiarz legendarny ostrze umoczył w seledynie brzasku i z krwią zalanych płuc wypluł z
siebie ostatek potężnego rozmachu.
%7łabę rozpłatał i kosę o bruk wyszczerbił. Moja wieża chyli się.
Biją w jej fundament dzioby nadjeżdżających łodzi. Aodzie już toną pod brzemieniem ciżby
ciał niemych, natrętnych, nieuniknionych. Gdy łódz ostatnia ostrzem zaryje się w zmurszałą
podwalinę wieży, zakolebią się ciężko pierzyny chmur i wieża...
Runie!
Jestem mordercą.
Wczoraj o czwartej nad ranem przydybałem go, gdy wracał.
Wchodził w czeluść bramy. Zaczajony stałem w otchłani, rozjaśnionej błyskiem moich oczu.
Zabiłem. A teraz idę. Biegnę! Pędzę!! Goni mnie dwóch policjantów z psem gończym.
Szaleńczym skokiem przesadzani rów. Na dnie jego leży trup mej ofiary. Policjanci w
ciężkich butach zawahali się. Pies już jest po mej stronie odwraca się obwąchuje moją
ofiarę złapał węchu i teraz jak strzała na mnie! To nie strach mnie biczuje. W pędzie
szalonym odwracam głowę. Ha ha! Jak komicznie wygląda ten policjant usiadł na
kamieniu i lornetką goni mnie. Pokazuję mu język. Drugi krzykiem swą sukę rozjuszoną
zachęca. Nie słyszę nic. Widać tylko dziurę otwartej gęby i rozmachane cepy ramion.
Trzasnąłem czerepem o wysoki mur. Pocieram czoło skrwawione. Pies tuż! Z rozmachem
obłąkańca chwytam krawędz muru, skostniałe palce wtłaczam w ostrza rozsianego po murze
szkła i skaczę bezświadomie. Za mną na murze krwawa morda z wyłażącymi ślepiami.
Ciosem między oczy spycham ją w dół.
Pędzę przez cmentarzysko.
W każdej stronie widzą grób otwarty, a nad każdym grobem stoi ktoś w białej koszuli i o
cnotach nieboszczyka i zaletach gada. A każdy nieboszczyk był łotrem, jak ten, którego
zabiłem. Czy o mnie powie, żem łotrem był?
Dopadam do mej wieży (już się straszliwie pochyliła...), zatrzaskuję za sobą ogniotrwałe
dzwierze, ostatkiem sił omdlałych kolan wlokę się krętymi schodami w górę, aż koło nieba.
Nie ba!!
Siedzę.
Czekam.
Słyszę głuche stukanie łodzi o walący się tynk mojej wieży. Burze przycichły, słyszę tylko
piekielny, przyśpieszony oddech zbliżającego się psa gończego. Jak miech dyszy do taktu
Ekspresjonizm. Wybór tekstów
32
www.fil.bg.ac.yu/katedre/polonistika/index.htm
galopujących czterech łap. Ale i on już nie może dalej. U pancerza ogniotrwałych moich wrót
zatrzyma się...
Czekam.
Aodzie jakoś słabiej biją o fundament stukają jak do pomostu przywiązane czółna.
Teraz pies już jest blisko. Zaraz pod wieżą padnie i sczeznie. Nie! Przyśpiesza. W
cwałującego centaura się przemienia
Jak piorun trzasnął całym ciałem o wrota wieży. Pękły wrzeciądze!!
Teraz przystanął chwilę. Już mnie widzi.
Unoszę się.
Teraz:
Zmierć.
Kłem oślinionym mierzy w mą gardziel i sunie ku górze, potwornie wielki, zjeżony.
Zaczaił się przemyślnie.
Mierzy skok.
I siłą potężnych ud odskoczył i leci na mnie.
Usunąłem się w bok. %7łelazną pięścią ułapiłem go w kleszcze i szalonym zamachem cisnąłem
poza krawędz wieży.
Olbrzymie cielsko trzy razy zatoczyło młyńca i runęło na pomost
nadjeżdżającej
ostatniej łodzi.
Zakołysała się
Przechyliła
W bok bryznęła bałwanem wody
I już cała pogrążyła się w toń.
Ciemno we mnie
Samotnie
Przerazliwie cicho.
Dlaczego wieża nie zawala się???
[ Pobierz całość w formacie PDF ]