[ Pobierz całość w formacie PDF ]

śmierci.
Noc była chłodna. Jeden z pędraków powrócił właśnie z warty, przysiadł się do nich i w milczeniu
przysłuchiwał się ostatnim słowom. W jego oczach odzwierciedlał się migotliwy płomyk świecy,
szerokie nozdrza wciągały łapczywie woń nowo przybyłych.
- Musieliśmy wykorzystać cały nasz dar przekonywania i ofiarować mnóstwo prezentów, zanim
Goodluck dał się ugłaskać.
Małpolud przytknął palec wskazujący prawej ręki do płomienia świecy. Owłosienie dłoni zaczęło się
tlić, w powietrzu rozszedł się swąd palonej sierści. Pędrak cofnął dłoń, obwąchał ją, po czym wsunął
palec do ust.
- Za komendantury Waltona ułożono około dwudziestu kilometrów rurociągu. Praca była niezmiernie
uciążliwa, w ciągu trzech miesięcy zginęło przy niej siedemdziesiąt osób, ale Walton nie troszczył się
o takie drobiazgi. Gotów był wymusić na innych siłą zrealizowanie projektu, chociaż wiedział, że
większość sprzętu była już po prostu złomem; niektóre urządzenia skorodowały wskutek przebywania
przez dziesiątki lat pod gołym niebem, inne zniszczyli umyślnie najemnicy.
Poprzez listowie kasztana mrugały gwiazdy. Dzban był już pusty.
- Ale się zagadałem- powiedział Harald i ziewnął. -Jutro przed świtem muszę osiodłać wielbłądy i
przygotować juki na targ. Możecie wybrać się ze mną, jeżeli chcecie. Wrócimy za dwanaście, może
czternaście dni.
- Obiecaliśmy komendantowi, że zluzujemy Ruiza i Murchinsona, aby pomóc kolejnym grupom, jakie
tu wylądują.
- Myślicie może, że one spadają na ziemię jak dojrzałe jabłka? Prawdopodobnie upłyną tygodnie, albo
nawet miesiące, zanim wyląduje następna grupa. Nawet w najlepszym okresie przybywały
miesięcznie dwie, najwyżej trzy grupy. Większość jest już chyba tu.
-Chyba jednak zostanę- powiedział Jerome.
-A ja pojadę z tobą- zadecydował Steve.
- Obudzę cię- obiecał Harald.
Elmer pozbierał kielichy, zdjął ze stołu dzban i zabrał swoja laskę. -Dobranoc- powiedział głośno. W
mroku niczym ujednolicone pulsary, migotały świetliki, śląc z galaktyk mikrokosmosu swoje
zagadkowe sygnały świetlne.
- Dobranoc- powiedział małpolud. Szybko i przelotnie dotknął palcami prawej ręki kolejno ich czół, po
czym zniknął w ciemnościach.
- Gdzie on sypia?- zapytał Jerome.
- Ma swoje legowisko na drzewach- wyjaśnił Elmer, wskazując laską jakieś nieokreślone miejsce w
górze. -Przyzwyczaił się do tego.- Kuśtykając, oddalił się.
W momencie, kiedy Steve nakrył się już kocami, USS "Thomas Alva Edison" znajdował się o całe lata
świetlne dalej od niego, niż Syriusz. Steve przypomniał sobie pyszałkowatego oficera, który powitał go
wtedy na lotnisku w Miami, i sama myśl o tym, że jego głowa tkwi teraz na palu, sprawiała mu pewną
satysfakcję. Trochę nawet zawstydził się swoich niskich uczuć, ale już po chwili usnął, spoczywając w
świecie Goodlucka jak meteoryt, który spadał długo w otchłań kosmosu, aż wreszcie dzięki korzystnej
konstelacji znalazł spokój w obcym polu grawitacyjnym, wchodząc na przewidzianą dla niego orbitę.
CIEMNA BARKA
W górze szarzał świt. Pod dachami twierdzy panowała jeszcze nieprzejrzana noc. Steve, nie
otrząsnąwszy się jeszcze ze snu, potykał się u boku Haralda.
Wspinali się pod górę. Po pewnym czasie usłyszeli przytłumione głosy, parskanie zwierząt, poczuli też
ich woń. W półmroku dostrzegli niewyrazne sylwetki. Skrzypiała skórzana uprząż, rozlegały się
uspokajające okrzyki, stąpanie kopyt po twardym gruncie. Pluskała woda. Wilgotne, nieszczelne worki
ze skóry przerzucano przez siodła i przywiązywano mocno. Szczękała broń. Ktoś podał Steve'owi
gliniany dzbanek z gorącą herbatą miętową, której intensywny zapach otrzezwił go momentalnie. Pił
drobnymi łykami, wdychając aromat napoju.
Kiedy zostawili za sobą twierdzę, był już dzień. Szli zygzakiem pod górę, w stronę płaskowyżu. Na
zachodzie widniały zalesione wzgórza San Antioco i San Pietro, nazwane tak na cześć świętych,
śpiących jeszcze spokojnie w łonie historii, a w tyle mroczniała głębia Kotliny Balearskiej, zalążka
morza.
Dwanaście jucznych wielbłądów dzwigało na grzbietach głównie worki z wodą, broń i amunicję.
Steve'owi i Haraldowi towarzyszyło jeszcze sześciu mężczyzn, oraz czterech pędraków: dwóch z
klanu Blizzarda i dwóch od Goodlucka. Szli pieszo przedzierając się przez las korkodębowy, poranne
powietrze przepełniała woń mirtu i oleandra, który tu w górze kwitł na biało, czerwono i różowo.
Wielbłądy poruszały się z osobliwym, sennym wdziękiem lunatyka, krocząc sztywno i równomiernie po
skalistym podłożu zrytym sękatymi korzeniami.
Steve był głodny, upłynęło jednak wiele czasu, zanim zatrzymali się po raz pierwszy. Zjadł plaster [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • szopcia.htw.pl