[ Pobierz całość w formacie PDF ]
magią zawiei zabarwiły wszystko mleczną bielą, w której niczego nie dało się
dostrzec. Ale skąd w takim razie wzięła się pewność, że naszymi zasypanymi
śniegiem śladami podąża czarny cień?
Paranoja? Pewnie tak. Tylko trudno już zliczyć, ile razy ta paranoja uratowała
mi życie. Może i teraz warto by się przysłuchać wewnętrznemu głosowi?
Jeszcze z dziesięć minut przewracałem się z boku na bok, ale nie dałem rady
zasnąć Przeciwnie zrobiło mi się jeszcze gorzej. Coraz mocniej opanowywało
mnie przyprawione zwątpieniem uczucie beznadziejności. Coraz ostrzej odczuwałem
ukłucia smutku. I nawet ciągnące od podłogi i ścian zimno sprawiało wrażenie, że
chce przemrozić na wskroś moją duszę.
Posłuchałem spokojnych oddechów śpiących ludzi, odrzuciłem okrycie,
wziąłem strzelbę i wyszedłem na korytarz.
Dokąd? Pilnujący drzwi Smirnow skierował automat w moją stronę.
Odlać się.
Nie ma pozwolenia.
Idz ty w buraki. Wyszedłem na podest i zatrzymałem się przy ciemnych
schodach prowadzących na dół. Na których stopniach są alarmy? spytałem
Jegorowa, który wyszedł na korytarz.
Patrząc z góry: drugi i trzeci, a niżej czwarty i piąty. Daleko się wybierasz?
Rozejrzę się, nie będę wychodził z budynku.
Zacząłem schodzić, odliczając stopnie.
Strasznie. Kto wie co ukrywa się w ciemnościach?
A jeśli Mróz zjawił się po moją duszę? I ciemno jeszcze jak w dupie u
Murzyna. Trzeba było wziąć latarkę. Ale nie, z latarką byłoby jeszcze gorzej, to tak,
jakby oznajmić oto ja! . Poradzę sobie jakoś.
Odetchnąłem głęboko, wygodniej ująłem tajgę i zacząłem powoli schodzić. Z
początku szło niezle, ale kiedy do parteru pozostało zaledwie kilka stopni, znów
ogarnęła mnie fala niewytłumaczalnego przerażenia.
Tak jakby przy kolejnym kroku ktoś miał zaatakować z ciemności. A gdybym
chciał zawrócić, skoczy na plecy. Jeśli będę stal, serce nie wytrzyma.
Tkwiłem jak w oblężeniu.
Nie zważając na zalewający oczy pot, wytężyłem do granic możliwości
czarodziejskie widzenie i ostrożnie przestąpiłem dwa stopnie naraz. Nikogo... Ufff...
Wstrzymując oddech, odwróciłem się ku drzwiom wejściowym i zamarłem. W
ciemnościach zakołysało się coś zielonkawego. Wiatr przycichł na chwilę, dlatego
udało mi się dostrzec zbliżającą się powoli ciemną plamę, która wypełniała się co
chwila jadowitą zielenią bagiennych ogni.
Co za diabelstwo?
Przeżegnawszy się, zacząłem powoli się cofać, ale zaraz napotkałem plecami
ścianę. I tylko świadomość, że nie ma już gdzie uciec, pomogła mi wziąć się w garść.
No, dawaj, gadzino, chodz tutaj. Już ja cię nakarmię ołowiem. Szkoda tylko, że nie
mam srebrnych kul...
Ciemna plama, nabierając stopniowo ludzkich kształtów, zbliżała się do domu,
a ja o mały włos już bym nacisnął spust. I nie nacisnąłem, muszę powiedzieć, z dużą
ulgą.
Wszystko jasne: naszym tropem powoli posuwał się lodowy piechur i sądząc
po praktycznie zupełnie odstrzelonej głowie oraz zachlapanym krwią płaszczu
maskującym, był to nie kto inny jak nieszczęsny Fiodorow.
Diabli, dlaczego nie przyszło mi do głowy polać śladów wodą święconą?
Odsunąłem się od drzwi, wyjąłem z pochwy ciężki nóż, a strzelbę oparłem o
ścianę.
Czemu nie chciałem strzelać? Odpowiedz jest prosta po co tracić amunicję
na nieżywego? Na razie Fiodorow to nie zwyczajny trup, ale lodowy piechur, więc
nie zdążył jeszcze zamarznąć, jak należy. Miękki jeszcze. Parę uderzeń w
odpowiednie miejsce i można go oprawić nawet gołymi rękami.
Poza tym zaciekawiły mnie zielono świecące nici, rozchodzące się na
wszystkie strony ze splotu słonecznego truposza. Nigdy nie słyszałem o czymś takim.
Teraz dostrzegłem je jakoś czarodziejskim widzeniem w ciemnościach widoczne
były bardzo słabo. Cóż, popatrzymy bliżej na to zjawisko.
Parę razy machnąłem ręką, próbując przyzwyczaić się do nowej broni, i nagle
dotarło do mnie, że wdrapujący się z trudem na schody wejściowe nieboszczyk nie
widzi mnie kiedy tylko wlazł na podest parteru, z miejsca skierował się ku
schodom. No tak przecież nie miał oczu, a pośmiertnym czuciem nie mógł mnie
teraz rozpoznać, gdyż ekranowałem się od magicznych pól.
Zaszedłem od tyłu lodowego piechura, który dotarł już do połowy schodów,
zamachnąłem się i nieoczekiwanie dla samego siebie, zrezygnowałem z zadania
ciosu. Te zielone nici nazbyt przypominały siłowe linie jakiegoś zaklęcia, a to by
oznaczało...
Szybko przełożyłem nóż do lewej dłoni, koniuszkami palców chwyciłem
ciągnącą się wzdłuż kręgosłupa piechura nić i przerzuciłem ją na jego biodro. Palce
oparzył niesamowity chłód, ręka zdrętwiała prawie po łokieć, ale wystarczyło, aby
truposz uczynił następny krok, a dwie przemieszczające się w dół i przekręcające
zielone nici spętały mu nogi. Zwalił się na ziemię, próbował podnieść na czworaki,
ale z każdym ruchem bardziej zaplątywał się w zamienione przeze mnie w pułapkę
energetyczne struny.
Poczekałem, aż migotanie splątanych w węzeł czarodziejskich nici całkiem
ucichnie, a potem chwyciłem lodowego piechura za nogi i zawlokłem go do jednego
z mieszkań. Jemu rzeczy już się nie przydadzą, a mnie z całą pewnością. Tyle tylko,
że idąc za nami, nieboszczyk niestety posiał większą część wyposażenia. Dobrze, że
mu chociaż pistolet został w kaburze przy pasie.
A zatem co my tu mamy? Giurza, tenże Wektor SR-1. Niezle, całkiem niezle.
Obejrzałem pistolet, włożyłem do kieszeni. Taki dodatkowy as w rękawie na pewno
nie zaszkodzi. A pistolet świetny wypatrzyłem taki, będąc u Dominika i
[ Pobierz całość w formacie PDF ]