[ Pobierz całość w formacie PDF ]
wyczerpany, a twarz wykrzywia mu grymas bólu. Wielki książę widział to wszystko. Podobnie jak Lila, która stanęła
obok niego i powiedziała cicho:
- Dotąd tylko słyszałam, teraz mam okazję zobaczyć, jak wygląda zaszczucie kogoś na śmierć - w jej głosie nie było już
łez, tylko żal i niedowierzanie.
Le Duc położył dłoń na ramieniu dziewczyny. - Zapewniam cię, moja droga...
Nagłym gestem strąciła jego rękę, nie odzywając się słowem. Nie musiała zresztą, wstręt i pogarda były wyraznie
widoczne na jej twarzy. De Croytor skinął w milczeniu głową, odwrócił się i zajął obserwacją Bowmana, dopóki nie
zniknął za zakrętem drogi prowadzącej na południe.
Nie tylko książę oglądał z zainteresowaniem odjazd Bowmana. Cecile z twarzą przyciśniętą do niewielkiego okienka
garderoby śledziła ,agi
wzrokiem białego konia, póki nie zniknął jej z oczu. Wiedziała, że ruszy za nim pogoń. I nie myliła się. W ciągu
trzydziestu sekund przegalopowało kolejno pięciu jezdzców: Czerda, Ferenc, El Brocador, Searl i ktoś, kogo nie zdołała
rozpoznać. Bliska łez i załamana odwróciła się od okienka i zabrała za przeglądanie kostiumów wiszących na wieszakach.
To, czego szukała, znalazła niemal natychmiast - kostium błazna składający się z szerokich czerwonych spodni z
żółtymi szelkami, czerwono-żółtej pasiastej koszulki i obszernej bluzy. Ubrała się, upychając suknię w spodnie, które
dzięki temu nabrały bufiastego wyglądu, następnie zdjęła perukę, nałożyła zieloną czapkę i wróciła do okna. Nie było
nigdzie lustra, ale zdecydowanie wolała siebie teraz nie oglądać.
Pokazy na arenie musiały dobiec końca, gdyż tłum wypełnił drogę i parking. Podeszła do drzwi - na zewnątrz było
sporo ludzi. Ubrana była tak, że nikt nie powinien jej rozpoznać, a w dodatku ci, których bała się najbardziej, gonili
właśnie Bowmana. Miała teraz najlepszą okazję dotarcia niepostrzeżenie do citroena.
Na zewnątrz rozejrzała się dyskretnie, ale nikt się nią nie interesował. Podeszła do samochodu, otworzyła drzwi i
jeszcze raz rzuciła okiem dokoła. Pusto. Zadowolona wsiadła, włożyła kluczyk w stacyjkę i wrzasnęła. Był to bardziej
krzyk przerażenia niż bólu, gdyż wielka łapa chwyciła jej szyję jak kleszcze.
Ucisk nieco zelżał, toteż ostrożnie obejrzała się - na podłodze za fotelem klęczał Maca uśmiechając się złowrogo. W
prawej dłoni dość wymownie trzymał nóż.
Rozdział dziewiąty
Popołudniowe słońce bezlitośnie prażyło wyschniętą równinę. Stawy, bagna i solanki, jak też skrawki roślinności,
kontrastujące z okolicą. Drgające z gorąca powietrze, typowe dla Camargue zacierało granice i szczegóły, nadając
krajobrazowi dziwnie nierzeczywisty wygląd. Brak jakichkolwiek wzniesień jeszcze potęgował to wrażenie. Wszystkie
równiny są płaskie, ale żadna nie jest tak płaska jak Camargue.
Przez te tereny galopowało kilku jezdzców, nie szczędząc koni, choć z powietrza ich metoda posuwania się do przodu
musiała wyglądać trochę dziwacznie. Rzadko kiedy bowiem posuwali się o więcej niż dwadzieścia metrów w linii
prostej; ciągle coś objeżdżali i wymijali. Patrząc z ziemi stawało się to zrozumiałe - teren był usiany niewielkimi
bagienkami: od parumetrowych do większych niż boisko piłkarskie, co skutecznie utrudniało posuwanie się do przodu.
Pościg miał przewagę, z której Bowman doskonale zdawał sobie sprawę. Po pierwsze, był skrajnie wyczerpany, a ta
dziwaczna jazda nie pozwalała odpocząć, ani zebrać myśli. Po drugie: goniący znali dobrze okolicę, podczas gdy on był
tu po raz pierwszy w życiu. A po trzecie: choć był niezłym jezdzcem, to miał świadomość, że nie dorównuje do-
świadczeniem ani umiejętnościami Cyganom, niemalże urodzonym w siodle.
Wciąż poganiał zmęczonego wierzchowca, nie próbując nawet nim kierować. Zdał się na doświadczenie i instynkt
konia, który znacznie lepiej niż jezdziec wiedział, gdzie grunt jest stały, a gdzie tylko na taki wygląda. Już wcześniej
stracił cenne sekundy starając się zmusić zwierzę, by szło tam, gdzie on chciał, a koń i tak postawił na swoim.
Bowman obejrzał się. Sytuacja była beznadziejna. Gdy opuszczali Mas de Lavignolle, miał kilkaset metrów przewagi.
Teraz zmalała ona do nieco powyżej pięćdziesięciu. Pościg rozsypał się na kształt wachlarza, w centrum którego
znajdował się El Brocador udowadniający, że nie tylko jest doskonałym jezdzcem, lecz także świetnie zna okolicę; od
czasu do czasu wykrzykiwał polecenia, pokazując kierunek, w którym dany jezdziec powinien pojechać, by uniknąć
[ Pobierz całość w formacie PDF ]