[ Pobierz całość w formacie PDF ]
- Taki pych - usłyszeliśmy, gdy wysiadaliśmy.
Gospodarz mówił po polsku z dziwnym, twardym akcentem, kojarzącym się z
językiem niemieckim. To była gwara warmińska.
- Ułożyłem tego baranka na ścianę, a za dwa dni nadszedł lód i tyraz cholyra patrzu,
czy mi wszystkiego nie wysadzi.
Wyjaśniliśmy Freitagowi, po co przyjechaliśmy. Zszedł do nas i zaprosił do środka.
- Hela, rób herbata i szkło! - zawołał przechodząc koło sieni.
W domu pachniało świeżością i lśniło czystością. Przelotem zauważyłem typową
makatkę w kuchni ze scenką rodzaj ową i nieczytelnym już napisem w języku niemieckim.
Hela była żoną Freitaga, zadbaną, uśmiechniętą kobietą w okularach. Mimo że stała w kuchni
i gotowała, w przeciwieństwie do typowych Polek nie miała cierpiętniczej miny.
Freitag wyjął ze starego kredensu pękatą butelkę z nalewką wiśniową. Widząc, że
żona nieprędko przyjdzie, sam wyjął kieliszki i nalał nam po solidnej porcji. Paweł odmówił,
bo prowadził Rosynanta. Kierowany grzecznością łyknąłem ognistego płynu. Bytes wychylił
zawartość i sapnął zadowolony.
- Boskie! - zawołał.
Nim Hela Freitag przyniosła herbatę, musiałem pośredniczyć jako tłumacz pomiędzy
Bytesem i Freitagiem. Amerykanin próbował namówić Warmiaka na zdradzenie receptury
albo przynajmniej zorganizowanie produkcji tego trunku. Stanęło na tym, że Bytes zamówił
dwie butelki.
- Z tym kamieniem to było niby tak, że pewnej nocy, gdy Napoleon nawiedził Prusy,
czerwony diabeł sprowadził tu Francuzów - opowiadał Freitag. - Jeden chłop z Giław, gdy
jechał na targ do Pasymia, stanął napić się wody ze strumyka w lesie. Wtedy uwidział go ten
diabeł. Prawdziwy, czerwony! Nawet kolorowe znaki miał na twarzy, takie paski, jak bruzdy
wydrapane pazurami. Fanfaron w sierść wplótł sobie pióra, na szyi miał korale jak kobieta.
Chłop niegłupi i żegna się. A tamten mówi do niego po polsku Gdzie jedziesz? . Chłop, że
na targ kury wiezie. Diabeł poszedł do wozu, a chłop widzi, że tamten u pasa ma przewiązane
ludzkie czaszki. Bies popatrzył na gdaczące towarzystwo, pokiwał głową i zaproponował grę
w karty. Chłop bał się, a tamten nabił fajkę i patrzył na niego trzymając rękę na siekierze, co
pewnie nią te głowy obciął. Zagrali i chłop przegrał. Chciał oddać wóz, byle diabeł duszy mu
nie zabierał, a tamten wyrysował patykiem na ziemi jakieś znaki i mówi, żeby chłop to na
kamieniu wykuł i w środku wsi postawił jako znak, że ten diabeł tu był i kościoła tam być nie
może. Chłop obiecał, ale słowa nie dotrzymał. Potem ten diabeł przyprowadził żołnierzy
francuskich, co chcieli wieś spalić, ale tylko cud jakiś ją uratował. Chłop uznał to za
ostrzeżenie i polecenie diabła spełnił. Niestety, gdy kościół budowano, starego chłopa już nie
stało, by ludzi ostrzec. Głaz pod kościół postawiono, aż dnia pewnego, dwadzieścia lat po
rozpoczęciu budowy, Kozacy wieś najechali. Tak do dziś co dwadzieścia lat jakieś
nieszczęście wieś nawiedza. Ostatnio to chcieli szkołę zamykać. A wiecie, że takich kamieni
w okolicy było więcej? Ktoś mówił, że oznaczały granicę pomiędzy Warmią i Mazurami.
Teraz te kamienie znikają, może ktoś ustawia je sobie w ogródku?
Słuchając opowieści wiedzieliśmy, że tym czerwonym, z malunkami i piórami, który
sprowadził Francuzów mógł być nasz szaman. Resztę legendy należało chyba traktować jako
przypowiastkę umoralniającą, że za złamanie słowa czeka kara. Kto wie, czy tego
wszystkiego nie wymyślił chłop, który stracił wóz zarekwirowany przez wojsko.
Warmiak poinformował nas, że w Grzegrzółkach nie znajdziemy żadnych śladów
wydarzeń sprzed dwustu lat. Ucieszyło mnie to, bo zbliżała się pora przyjazdu pociągu z
synem Bytesa na dworzec w Olsztynku, więc mieliśmy mało czasu. Pożegnaliśmy Freitaga i
czym prędzej pojechaliśmy do Olsztynka. Bytes ściskał pod pachami butelki z nalewką, za
które zapłacił sporą sumkę. Gospodarz długo się wzdragał, ale stanowczość Amerykanina
zwyciężyła.
- Pawle, te rysunki musisz pokazać naszej pani antropolog - powiedziałem, gdy już
jechaliśmy na dworzec. - Jak zwykle, w każdej legendzie ukrywa się ziarno prawdy.
Byliśmy minutę po zaplanowanym czasie przyjazdu pociągu, ale i tak okazało się, że
ekspres spózni się z powodu śnieżycy aż o godzinę. W milczeniu siedzieliśmy w Rosynancie i
słuchaliśmy prognozy pogody.
- Panie Tomaszu, może to wzgórze za kościołem... - nagle zwrócił się do mnie Paweł.
- Też tak przez moment myślałem, że może o to chodzić - przyznałem. - Pochówek,
wędrówka duszy do nieba jako ostateczne związanie się z Bogiem. Zauważ, że kościół
wybudowano pod koniec XIX wieku, z tego samego okresu pochodzi zapewne przykościelny
cmentarz.
- To co robimy?
- Pawle, prognozy pogody zapowiadają mrozy, śnieżyce. Jutro jedziemy do Ostródy,
zbadamy teren i wracamy do Pułtuska. Jestem przekonany, że tam trzeba szukać rozwiązania
zagadki.
- Czemu? - zdziwił się Bytes.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]