[ Pobierz całość w formacie PDF ]
- Tak, oczywiście! Mamy tu wszystko oprócz pijawek, ale spokojna
głowa! Jak trzeba będzie, zdobędę i pijawki!
Cała Bonnie, pomyślała Laurel. Im więcej kłopotów, tym więcej ma
energii. Wymieniły porozumiewawcze uśmiechy, szczęśliwe, że mogą na
sobie polegać bez zbędnych słów.
- Podamy mu te dwa antybiotyki, a potem podłączymy plazmę. Chyba
będę musiała zrobić wenesekcję, żeby znalezć żyłę. No i cewnik przez nos
do żołądka: niektóre płyny będziemy podawać tą drogą.
RS
69
- Tak jest! Sprzęt jest gotowy. Możemy zaczynać.
- Pózniej zdecyduję, czy zatrzymamy to dziecko u nas, czy wsadzimy do
samolotu. Jest w takim stanie, że mogłoby nie przeżyć podróży. Właśnie
dlatego chciałabym, żeby wrócił doktor Lucas. Zawsze co dwie głowy, to
nie jedna.
- Rozumiem. Pójdę do laboratorium po plazmę. Biedny mały... Wygląda
naprawdę żałośnie.
Po południu Skip odebrał telefon od Jarrada, który był już na lotnisku w
Chalmers Bay.
- Biorę wóz i jadę po niego - powiedział, wsadzając głowę do gabinetu
zabiegowego, w którym Laurel i Bonnie Mae na zmianę dyżurowały przy
dziecku.
- Dobrze, Skip. Pospiesz się.
Jeszcze tego samego dnia przywieziono do stacji kilkoro dzieci z
objawami zapalenia opon mózgowych. Uprzedzeni o możliwości epidemii
policjanci z Królewskej Konnej rozpoczęli akcję uświadamiającą.
- Przestrzegajcie godzin podawania antybiotyków zwrócił się Jarrad do
Bonnie Mae i Skipa, kiedy wszyscy czworo stali przy łóżku chorego
dziecka. - Wiem, że to trudne, ale powinniśmy izolować te dzieci od siebie.
Nie ma przecież pewności, że wszystkie mają tę samą infekcję.
- Dzwoniłam do miasta, żeby przysłali nam więcej lekarstw i plazmy.
Trzeba będzie odebrać przesyłkę z najbliższego samolotu. - Bonnie,
skończywszy zabiegi przy kolejnym dziecku, zdjęła gumowe rękawiczki i
fartuch. - Czyli jutro rano.
- Pani doktor, pora na przerwę - zarządziła o jedenastej wieczorem
Bonnie Mae. - Nie masz tu już nic do roboty. Ja i Skip podamy dzieciakom
antybiotyki i wszystkiego dopilnujemy. Przynajmniej jedno z nas mogłoby
się przespać.
- Dobrze - zgodziła się Laurel bez protestu.
Do tej pory była zbyt zajęta, żeby myśleć o własnym zmęczeniu, ale
teraz zdała sobie sprawę, że ledwie się trzyma na nogach.
- Doktor Lucas śpi już od dwóch godzin, więc pewnie zaraz wróci.
Gdyby działo się coś wyjątkowego, to i tak zadzwonię.
Kiedy Laurel znalazła się w swoim pokoju, zdarła z głowy szpitalny
czepek i zaczęła szczotkować włosy, które rozsypały się miękko na jej twarz
i ramiona. Ta zwykła czynność sprawiła jej niewysłowioną ulgę. Poczuła, że
znowu jest normalną kobietą, a nie robotem do leczenia ludzi, pozbawionym
prawa do własnego życia, a przede wszystkim - prawa do popełnienia błędu.
RS
70
Po dwóch godzinach snu wstała na dzwięk budzika z uczuciem, że spała
najwyżej pięć minut. Włożyła czysty fartuch i na ołowianych nogach
wróciła do pracy.
Pierwszą osobą, którą zobaczyła w części szpitalnej stacji, był Jarrad. W
maseczce i rękawiczkach niósł dziecko, przytulając do ramienia jego
główkę.
Wzruszenie ścisnęło ją za gardło. Wyobraziła go sobie w roli
kochającego ojca i obraz ten wydał jej się przejmująco realistyczny.
- Cześć, Laurel. Niestety, mamy następne przypadki. A jak ty się
czujesz? - zapytał troskliwym tonem, zbijając ją jeszcze bardziej z tropu.
- Jestem zmęczona. Jak można się czuć w takiej sytuacji? Najgorsze, że
to dopiero początek.
- Odwołamy wszystkie rutynowe obowiązki - przyjęcia, zabiegi, i tak
dalej. Zajmiemy się tylko epidemią, jeżeli to jest epidemia, i nagłymi
przypadkami.
- Trochę mi razniej, odkąd tu jesteś - przyznała szczerze. - Dzięki, że
wróciłeś tak szybko.
- Dobrze, że mnie wezwałaś. Mam nadzieję, że jak tylko dzieciaki będą
się do tego nadawały, zapakujemy je wszystkie razem z matkami w jeden
samolot sanitarny i odeślemy do szpitala. Tak by było najlepiej.
- Tak, masz rację. Co mogę teraz zrobić?
- Dwojgu najmłodszym dzieciom trzeba natychmiast podać płyny
infuzyjne podskórnie. Nie mamy czasu na szukanie żył.
Przez kilka następnych dni cały personel stacji medycznej w Chalmers
Bay pracował bez wytchnienia przez dwadzieścia cztery godziny na dobę,
walcząc zaciekle o utrzymanie wszystkich dzieci przy życiu.
Pod koniec tygodnia, kiedy mieli już dwanaście potwierdzonych
przypadków zapalenia opon mózgowych, Jarrad ogłosił akcję profilaktyczną
w całej osadzie.
Każde dziecko, z najlżejszymi nawet objawami zakażenia górnych dróg
oddechowych, miało być dowiezione do stacji na pobranie wymazu z
gardła. Nie czekając na wyniki posiewu, rozpoczynano pełną kurację
dwoma różnymi antybiotykami, żeby zapobiec powstaniu szczepów bakterii
lekoopornych.
Samolot sanitarny przyleciał po część chorych dzieci i matek w sobotę.
Codziennie przysyłano im zamówione lekarstwa. Pracowali bez przerwy w
dzień i w nocy - Jarrad na zmianę z Laurel, Bonnie ze Skipem.
Kiedy w piątek, w drugim tygodniu epidemii, Laurel padła w ubraniu na
łóżko, niezdolna ruszyć ręką ani nogą, do jej świadomości dotarło, że dłużej
RS
71
tego nie wytrzyma. Zamknęła powieki i zobaczyła małe rozjarzone
światełka, przysłowiowe gwiazdy w oczach"., Czuła, że mdleje.
- Laurel, co ci jest? - Niespodziewanie przy jej łóżku znalazł się Jarrad.
Uklęknął na podłodze i chwycił ją za nadgarstek. - Usłyszałem, że jęczysz.
Co się stało? - Miał sine worki pod oczami, a żółta ze zmęczenia cera
kontrastowała z czernią jednodniowego zarostu.
- Co... Ja jęczałam? Nie wiem... Jestem zmęczona...
Kiedy pogładził jej twarz, odsuwając z policzków kosmyki włosów, ten
czuły gest wydał się Laurel najbardziej naturalną rzeczą na świecie. I w
równie naturalnym odruchu odwróciła lekko głowę, żeby pocałować jego
rękę.
- Kiedy to się wreszcie skończy? - szepnęła.
- Może za tydzień. W każdym razie z każdym dniem powinno być już
lżej.
Dotknął wargami jej ust. Laurel otoczyła rękami jego szyję i przygarnęła
do siebie mocno. Całowali się zachłannie, niecierpliwie, jak gdyby tym
jednym pocałunkiem chcieli wymazać z pamięci wszystkie kłótnie i
nadrobić stracony przez nie czas.
- Jarrad... - Spojrzała mu błagalnie w oczy, kiedy uniósł na chwilę głowę.
- Czy któreś z nich, mówię o dzieciach, możemy stracić?
- Jestem pewien, że nie - powiedział z lekkim wahaniem w głosie. -
Nigdy dotąd nie była tak absolutnie pewna, że stało się między nimi coś
nieuchronnego, coś cudownego. Nie chciała nazywać tego uczucia - jeszcze
nie teraz - ale wiedziała, czuła przez skórę, że nie ma przed nim odwrotu.
- Chcesz herbaty? Przyniosę ci... - Jarrad patrzył na nią z ciepłym,
kojącym uśmiechem.
Takiego właśnie spojrzenia i takiego uśmiechu zazdrościła dotąd jego
pacjentom.
- Jeśli łaska... - Przeciągnęła się, uszczęśliwiona, mrucząc i ziewając na
zmianę. - Znasz kogoś, kto by nie skorzystał z takiej propozycji?
Z dotkliwym uczuciem niespełnienia odsunęli się od siebie i usiedli na
łóżku.
- Co za niesamowite uczucie... - westchnęła - pozwolić się pocieszać,
dotykać... Brać coś, a nie wciąż tylko dawać, dawać, dawać, nie
spodziewając się niczego w zamian - poza satysfakcją zawodową i ulgą, że
nikt nie umarł... Przynajmniej na razie.
- Coś takiego... - Jarrad uniósł radośnie brwi. - To zabrzmiało jak
[ Pobierz całość w formacie PDF ]