[ Pobierz całość w formacie PDF ]
miast zrzedła mu mina, gdy zobaczył, że Katie, sku
lona, osuwa się na krzesło, jakby miała zemdleć. Jeśli
to w ogóle było możliwe, wyglądała jeszcze bardziej
blado niż kilka minut temu.
Zerwał się na równe nogi, przemknął między sto
likami przez bar i ukląkł przed nią.
- Skarbie, znów cię boli, prawda?
Patrzyła na niego przez moment, w końcu skinęła
głową.
- Po pracy idę do doktora. Mam zamówioną wi
zytę.
- Nie, kochanie. - Jeremy spojrzał na zegarek. -
Zaprowadzę cię do niego teraz.
- Nie mogę teraz wyjść. Helen...
- Poradzi sobie sama - powiedział, obejmując ją
w talii i podnosząc z krzesła. - Największy ruch ma
cie za sobą, poza tym twoje zdrowie jest ważniejsze
niż ten cholerny bar. - Pomógł Katie oprzeć się o bu
fet i zajrzał przez okienko do kuchni. - Helen, bę
dziesz musiała przez resztę dnia radzić sobie sama.
Zabieram Katie do przychodni. Nie czuje się dobrze.
Kucharka wypadła z kuchni, nim Jeremy zdążył
odwiesić Katie fartuch.
- Katie, co się dzieje?
- Nie wiem... Po prostu czuję się podle.
- Daj mi potem znać, co z nią - powiedziała He
len, przytrzymując im drzwi.
Szczęśliwie przychodnia znajdowała się po drugiej
stronie ulicy. Jeremy posadził Katie na niewygodnym
krześle w poczekalni, a sam poszedł porozmawiać
z pielęgniarką, która miała na imię Martha.
- Czy jest jakaś szansa, żeby doktor Braden przy-
jął Katie teraz? Wiem, że jest umówiona na popołu
dnie, ale ona bardzo źle się czuje.
Martha wyszła zza biurka recepcji, żeby obejrzeć
Katie.
- Kiepsko wyglądasz, Katie.
- Bo kiepsko się czuję.
Martha ujęła Katie za nadgarstek i przez kilka se
kund patrzyła na zegarek.
- Tętno masz dobre. Ale zgadzam się, że powinien
cię obejrzeć doktor. Zawołam cię do gabinetu, jak
tylko to będzie możliwe.
- Dziękuję, Martho.
- To pewnie jakiś wirus - powiedział Jeremy, sia
dając na sąsiednim krześle. Wziął Katie za rękę i za
mknął ją w swoich dłoniach. - Jestem pewien, że
wszystko będzie dobrze.
Katie odwróciła głowę i uśmiechnęła się blado do
Lydii Morgan, jedynej poza nimi osoby w poczekalni.
Lubiła Lydię, ale nie była w nastroju, żeby z kimkol
wiek rozmawiać. Na szczęście kobieta była zajęta
trójką swoich dzieci i ograniczyła się do odwzajem
nienia uśmiechu.
Katie spojrzała na swoje dłonie, wracając myślami
do tego, co w głębi serca od dawna przeczuwała. Zbyt
długo zwlekała z decyzją o dziecku. Spodziewała się,
że doktor jej powie, że nie będzie żadnego dziecka
ani teraz, ani w przyszłości.
W ostatni weekend miała dużo czasu na rozmyśla-
nie i przypomniała sobie, jak to było, gdy jej matka
zaczęła wchodzić w przełomowy okres życia. Mary
Ann Andrews miała gwałtowne huśtawki nastrojów,
skąpe miesiączki, a czasami bóle w dole brzucha, po
dobne do tych, jakie zapowiadają początek cyklu mie
siączkowego. Identyczne objawy miała teraz Katie.
Starając się opanować drżenie warg, zerknęła na
Jeremy'ego. Zdawała sobie sprawę, że kiedy wyjdzie
na jaw, że ona nie ma szansy urodzić dziecka, zniknie
powód, dla którego się spotykają. Umowa dotyczyła
jej zajścia w ciążę - nie zakładała, że może się w Je-
remym zakochać.
Myśl, że spędzi resztę życia bez niego, przejmo
wała ją tysiąc razy gorszym bólem niż sporadyczne
skurcze w dole brzucha. Tak bardzo się starała zacho
wywać emocjonalny dystans. Ale Jeremy robił wszy
stko, żeby jej na to nie pozwolić. Sprawił, że po raz
pierwszy w życiu czuła się piękna i pożądana. Kiedy
się kochali, był delikatny, czuły i wyrozumiały -
i choć próbował temu zaprzeczać, troszczył się o nią
i martwił.
Ale nie była aż na tyle naiwna, aby wierzyć, że
Jeremy ją kocha. I wiedziała, że im dłużej będą to
ciągnęli, tym bardziej będzie cierpiała, patrząc po raz
ostatni, jak on odjeżdża na swoim harleyu.
Kiedy Martha wezwała do gabinetu Lydię, Katie
nabrała głęboko powietrza, przełykając łzy. Choć była
to ostatnia rzecz, jaką chciała zrobić, musiała wziąć
na siebie zerwanie ich niekonwencjonalnego związ
ku. Od tego zależało jej życie.
- Jeremy?
- Tak, skarbie? - spytał, ściskając jej dłoń. - Go
rzej się czujesz?
- Nie. Ja... zmieniłam zdanie. Nie chcę mieć
dziecka.
- Słucham...?
- Słyszałeś - próbowała z całej siły zapanować nad
głosem. - Zmieniłam zdanie. Doszłam do wniosku, że
nie będę w stanie wychować samodzielnie dziecka.
- Nie będziesz musiała. Pamiętasz, co ci mówi
łem? Chcę tu zostać i ci pomagać.
Wbiła wzrok w podłogę, żeby największe kłam
stwo w życiu mogło jej przejść przez gardło.
- Wiem, że byś się starał, ale wychowanie dziecka
to wielka odpowiedzialność i myślę, że żadne z nas
[ Pobierz całość w formacie PDF ]