[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Bardziej radykalne środki.
Jechał do pałacu, otoczony swą sześcioosobową gwardią. Pałac wybudowano z szarego kamienia.
Jego wieże kończyły się stożkowatymi dachami. Mury wzmocniono potężnymi podporami. Na
każdym z pałacowych dachów siedział kamienny gargulec. Budowla przypominała twierdzę. Jej
wysokie, nagie mury jeżyły się kolcami, a całość została otoczona głęboką fosą o gładkich
ścianach, po których niepodobna było się wspiąć. Najniższe z zabezpieczonych żelaznymi sztabami
pałacowych okien umieszczono dopiero na wysokości trzeciego piętra.
Warowny styl, w jakim wzniesiono pałac, miał swe uzasadnienie w historii. Twierdza powstała w
tym miejscu, zanim jeszcze wybudowano miasto. Warownia była najdalej wysuniętym ludzkim
osiedlem ówczesnego pogranicza. Wybrano ją na punkt, z którego miała się rozpocząć ekspansja
Marchii Zachodniej. Torion słabo znał historię powszechną, ale na historii wojskowości i wojen
znał się świetnie. Dzieje Synów Rakkisa poznał tylko dlatego, że pozostawili po sobie militarną
potęgę oraz ten pałac. To właśnie oni wznieśli pierwsze, zewnętrzne mury miasta, które potem
kopiowali i upiększali pózniejsi architekci. Stolica Marchii sama stanowiła fortecę, była w pewnym
sensie dobudówką pałacu.
Tyle że każda forteca, nawet najsilniejsza, mogła paść pod ciosami zadanymi od wewnątrz. Tron
należało zabezpieczyć.
Gdyby tylko miał choć trochę więcej ikry, jak jego ojciec generał snuł te rozważania nie po raz
pierwszy. Wtedy nikt nie kwestionowałby jego zdolności do rządzenia.
Poubierani w futra i grube szaty mieszkańcy Marchii kłaniali mu się nisko, gdy mijał ich, jadąc po
brukowanych ulicach. Co jakiś czas odwzajemniał pozdrowienia skinieniem głowy. Rzemieślnicy i
sklepikarze ciekawie wystawiali głowy ze swych warsztatów, by spojrzeć na człowieka
nazywanego Królewskim Mieczem. Niektórzy z nich prawdopodobnie zastanawiali się, dlaczego
Torion sam nie sięgnie po władzę, prawnie przypadającą tak słabemu następcy tronu. Puszczał te
plotki mimo uszu. Dla Toriona liczył się tylko obowiązek. Nie był stworzony do tego, żeby brać na
swoje barki niewygodny ciężar władzy. Od tego był Justynian.
Przy otaczających pałac murach stali czujnie obserwujący okolicę strażnicy w czerwonych
mundurach. Mieli na sobie hełmy z wystającymi obrzeżami i napierśniki z szarej stali. Stali w
gotowości z wysoko uniesionymi pikami i mieczami zwisającymi u boków. Ponad ich głowami
wściekle łopotały na wietrze królewskie sztandary Na każdym z nich widniał herb wyobrażający
szarżującego, czarnego niedzwiedzia. Niedzwiedz zdawał się tańczyć szaloną gigę.
Toriona nie trzeba było strażnikom przedstawiać. Przepuścili go więc błyskawicznie. Przejechał
wraz ze swą świtą przez żelazną bramę pałacu. Wiatr wył bezustannie, lecz generał prawie tego nie
zauważał. Zbyt koncentrował się na istotniejszych sprawach. Przez resztę drogi w górę pałacowych
schodów był równie nieobecny duchem. Prawie nie zauważył, kiedy dotarli do dużych żelaznych
drzwi, ozdobionych wielkimi łbami wściekłych wilków, będących symbolami pierwszych władców
pałacu. Zatrzymał się jednak przy nich na chwilę, podziwiając bijącą z rzezbionych zwierząt siłę.
Dynastia Synów Rakkisa dawno już wymarła, lecz ich spuściznę nadal zauważano wszędzie
dookoła. Istniała też nadal we krwi wielu mieszkańców Marchii Zachodniej.
Wysoki, szary hol, przez który szli, oświetlono pochodniami. Wzdłuż ścian stały dwa szeregi
najbardziej zaufanych żołnierzy Toriona. Nad ich głowami ciągnął się szereg rzezbionych
wyszczerzonych wilków. Jedno zwierzę za drugim. Poprzednik Justyniana chciał dobitnie pokazać,
kto teraz rządzi pałacem, i nakazał rozwiesić w holu wielkie, misterne gobeliny z własnym herbem.
Generałowi te ozdoby zawsze wydawały się jarmarczne. Wielkie niedzwiedzie wisiały wysoko nad
idącymi. Torion pomyślał, że zwierzęta bardziej wyglądają na przestraszone niż przerażające.
Wydawało się wręcz, że wiszą tak wysoko, aby pozostać poza zasięgiem kłów starożytnych wilków.
Generał Torion skręcił gwałtownie w prawo, w kierunku przeciwnym do sali tronowej. Justyniana
nigdy w niej nie było. Młody monarcha nad salę tron ową przedkładał swoje wygodne komnaty,
które zajmował od dzieciństwa. Fakt, że uparcie odmawiał zajęcia należnego mu tronu, jeszcze
pogarszał sytuację polityczną.
Generale rozległo się nagle za plecami idącego. Mój panie generale.
Torion od razu rozpoznał nosową barwę głosu. To był Edmun Fairweather. Prawa ręka nowego
króla. Nerwowy, sypiący na prawo i lewo pochlebstwami człowiek, posiadający stanowczo zbyt
duży wpływ na Justyniana.
O co chodzi, Edmunie? zapytał generał, zwracając się ku królewskiemu
sekretarzowi.
Edmun miał na sobie czarną kamizelkę i takież spodnie. Jak wszyscy ludzie Justyniana przypominał
generałowi wątłego ptaka. Był łysy z wyjątkiem cienkiego pasma brązowych włosów, biegnącego z
tyłu głowy od ucha do ucha.
Jego wysokość... Nie znajdziesz tam jego wysokości.
Ach tak. Zszedł do kuchni? Nowy pan Toriona uważał się za kucharza. W czasach
kiedy jeszcze nikt nie spodziewał się, że zostanie królem, wiele czasu spędzał zabawiając się
gotowaniem. Kolejna cecha umniejszająca młodego władcę w oczach wielu arystokratów.
Nie, panie generale. Jego wysokość oczekuje cię w sali tronowej.
Zaskoczony generał aż sapnął. Coś takiego zdarzyło się po raz
pierwszy. Zazwyczaj Justynian trzymał się z daleka od sali tronowej, niemal tak, jakby groziła mu
tam zaraza. Torion starał się nie tracić nadziei. Będąc następcą Corneliusa, musi w końcu
zrozumieć, że powinien choć sprawiać wrażenie, że często zasiada na tronie.
Prowadz zatem.
Fairweather odwrócił się na pięcie i poprowadził Toriona wraz z ludzmi z powrotem ku sali
tronowej. U wejścia do sali stało czterech strażników. Edmun strzelił palcami i dwóch żołnierzy
otworzyło przed nimi drzwi. Gwardziści generała zajęli swoje miejsca w holu. Gdyby pojawili się
w komnacie króla, zostałoby to uznane za afront w stosunku do władcy, a w obecnej sytuacji Torion
nie mógł sobie pozwolić na jakiekolwiek, najmniejsze nawet wpadki tego rodzaju.
Kiedy wszedł do środka, uniósł brwi, zdumiony tym, co zobaczył. Zaskoczony, odruchowo
przyklęknął na jedno kolano.
Justynian Czwarty, Justynian Szerokooki, jak skrycie mówiło o nim wielu, poważnym wzrokiem
spoglądał z wysokości tronu na głównodowodzącego armią Marchii. Nie wyglądał już jak małe,
przestraszone dziecko. Człowiek siedzący przed Torionem wyglądem przypominał zmarłego,
ukochanego króla Corneliusa. Szczupły, o włosach w kolorze piasku. Byłby nawet przystojny,
gdyby nie szpecące jego twarz blizny, pamiątka po przebytej w dzieciństwie chorobie. Po ojcu
odziedziczył też orle rysy twarzy; lecz oczy miał identyczne jak jego matka, zmarła tuż po
narodzinach Justyniana, nieodżałowana królowa Nellia. Jednakże oczy młodego króla, w
przeciwieństwie do oczu królowej, były zazwyczaj wodniste, rozmyte, słabe. Dziś jednak Torion
patrzył na człowieka o głębokim, zniewalającym, brązowym spojrzeniu.
Mój lord, generał Torion. Powitał żołnierza Justynian. Jego głos również nabrał
niezwykłej u niego, pasującej do spojrzenia, mocy. Zawsze dobrze cię widzieć. Wstań, proszę.
Mówi zupełnie jak ojciec... zdziwił się w duchu generał, podnosząc się z klęczek. Zupełnie jak
[ Pobierz całość w formacie PDF ]