[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Ucicha nareszcie w sali, a pan radca podnosi g³owê od biurka, przy którym stoj¹c czyta³
papier jakiS.
Jest to m³ody jeszcze, przystojny i okaza³y szatyn, którego niewielka ³ysina niemal ¿e nie
szpeci wcale. Twarz ma miêsist¹, okr¹g³¹, w¹s rudawy, spojrzenie otwarte, jasne. Ubrany
z pewnym wykwintem, u szwajcarskich urzêdników niezwyk³ym. Szczególniej uderza Snie-
86
¿ny gors u koszuli, na którym b³yszcz¹ drobne z³ote spinki. Podniós³szy g³owê pan radca oczy
mru¿y i znad z³otych okularów po obecnych patrzy. W tej chwili w³aSnie woxny drzwi zamy-
ka. Zdaje siê, ¿e ju¿ nikt wiêcej nie przyjdzie.
No, moi panowie odzywa siê pan radca przeci¹gaj¹c palcem t³ustej bia³ej rêki pomiê-
dzy przyciasnym ko³nierzykiem a pe³n¹, nieco nabrzmia³¹ szyj¹ no, moi panowie, mamy
dziS, jak wiecie, posiedzenie sekcji dobroczynnoSci w gminie. Czy tak?
Tak, tak! odzywa siê kilka g³osów w sali.
A wiêc. moi panowie dodaje radca zapuszczaj¹c palec miêdzy ko³nierzyk a kark k³a-
d¹cy siê na nim fa³d¹ t³ustej skóry a wiêc mo¿emy zaczynaæ!
Tak, tak! odzywaj¹ siê ponownie g³osy. Ale pan radca, Swie¿y urzêdnik z wyborów,
nie lubi traciæ sposobnoSci do ma³ych przemówieñ, które by gruntowa³y popularnoSæ jego.
Chrz¹ka tedy i opar³szy obie d³onie na pulpicie swego biurka, tak rzecze:
Wiadomo panom, jak opiekuñcze s¹ ustawy gminy. Wiadomo panom, ¿e gmina nie do-
zwala cierpieæ nêdzy ¿adnemu z cz³onków swoich. Ociera ³zy, odziewa nagich, karmi g³od-
nych, bezdomnym daje dach nad g³ow¹, s³abych wspiera.
Tu czuj¹c, ¿e mu siê ten frazes uda³, robi krótk¹, lecz znacz¹c¹ pauzê. Obejmuje potem
oczyma obecnych i tak mówi dalej:
Ustawy gminy s¹ ustawami chrzeScijañskiego mi³osierdzia, s¹ one nie tylko nasz¹ zdo-
bycz¹ cywilizacyjn¹, ale nasz¹ chlub¹. Tak jest, panowie, one s¹ nasz¹ chlub¹! Wiadomo pa-
nom, ¿e m³odoSæ nie trwa, si³y opuszczaj¹, choroba i bieda ³amie. Jest to powszechne prawo,
któremu ulega Swiatca³y. Ale nasza gmina podejmuje walkê z tym prawem. W jaki sposób?
W bardzo prosty: przygarnia tych, których skrzywdzi³o ¿ycie, przygarnia nêdzarzy i wydzie-
dziczonych, przygarnia kaleki i niemocne starce!
Tu pan radca dziwi siê, ze mu tak dobrze idzie, i znów robi pauzê. ¯al mu po prostu, ¿e
s³ucha go tak ma³a garstka ludzi. Taka mowa, wypowiedziana na jakimkolwiek du¿ym zebra-
niu, zrobi³aby mu imiê. Zaczem z wysoka rzuca okiem na salê i tak koñczy:
Tak jest, moi panowie! Gmina przygarnia ich i godz¹c rozumn¹ rachubê z porywami
serca mówi: starzec ten, nêdzarz ten, ten kaleka nie mo¿e ju¿ wy¿yæ ze swej pracy. Owszem,
nie mo¿e ju¿ pracowaæ. Nie ma on rodziny, która by go ¿ywiæ mog³a, lub te¿ ma rodzinê
biedn¹, której praca ledwo starczy, by g³odu nie zaznaæ. Mam¿e go puSciæ, by siê w³Ã³czy³ po
drogach jako wstrêtny ¿ebrak ? Nigdy!
Potrz¹sa g³ow¹ energicznie i podnosz¹c g³os mówi:
Woxny, wprowadx kandydata!
Woxny przechodzi szerokim krokiem salê i znika we drzwiach bocznych do ma³ej komórki,
s³u¿¹cej niekiedy za kozê, wiod¹cych; miêdzy zebranymi szerz¹ siê pó³g³oSne szmery, a pan
radca stoi z podniesion¹ rêk¹, ¿eby nie wychodziæ z pozy. Up³ywa krótka chwila. Nagle
w drzwiach bocznych ukazuje siê naprzód g³owa, dygoc¹ca na cienkiej, wychud³ej szyi, potem
kolana ku przodowi zgiête, potem stopy resztk¹ obuwia ozute, potem rêce zgrabia³e i dr¿¹ce,
które siê uszaków drzwi6 z obu stron chwytaj¹, ¿eby dopomóc nogom przez próg, a wreszcie
grzbiet w pa³¹k zgiêty. Jest to Kuntz Wunderli, stary tragarz, którego wszyscy znaj¹.
W sali zapanowywa szmer g³oSniejszy nieco.
To kandydat?... Na mi³osierdzie boskie, có¿ to za kandydat? Któ¿ to-wexmie do siebie
takiego trupa? Co za pomoc z tego komu? Co za wyrêka? No, no! Ciekawa rzecz, co te¿
gmina daæ mySli za wziêcie tego próchna! A toæ to skóra i koSci! Nic wiêcej!
87
Niezadowolenie siê wzmaga. S¹ tacy, którzy od razu siêgaj¹ po czapki i od balasków od-
chodz¹.
Ale pan radca na szmery te nie zwa¿a i zaledwie Kuntz Wunderli ukaza³ siê we drzwiach,
tak mowê sw¹ koñczy:
Tak jest, moi panowie! Piêkne nasze ustawy wygna³y z ziemi naszej ¿ebraninê, a wpro-
wadzi³y do niej mi³osierdzie. Nie ma ju¿ opuszczonych! Nie ma ju¿ nêdzarzy! Gmina jest ich
matk¹, gmina jest ich ¿ywicielk¹. Oto jest starzec niezdolny do pracy. Kto z panów chce go
wzi¹æ do siebie? Niejedn¹ pos³ugê mieæ mo¿na jeszcze z niego. Gmina nie wymaga, by jej
cz³onkowie czynili to darmo. Gmina gotowa jest, pod³ug ustaw swoich, przyczyniæ siê do
utrzymania tego starca. Kandydacie, przybli¿ siê! Panowie, przypatrzcie siê kandydatowi!
Sk³oni³ g³owê i dobywszy fular, otar³ nim czo³o. £atwo siê poci³, a w sali stawa³o siê
gor¹co.
Tymczasem Kuntz Wunderli, popchniêty nieco z ty³u przez woxnego, wydobywa siê szczê-
Sliwie ze drzwi i przy progu staje. Pe³ne Swiat³o, z otwartego na obszern¹ ³¹kê okna, pada teraz
na jego zgarbion¹ i znêdznia³¹ postaæ. Stoi tak przez chwilê, mn¹c w rêku stary pilSniowy ka-
pelusz, a chude kolana dr¿¹ mu coraz silniej. Jest wzruszony. Nagle prostuje siê, podnosi g³owê
i z uSmiechem na obecnych patrzy. USmiech ma zachêcaj¹cy, weso³y prawie. Kuntz Wunderli
nie wie, kto bêdzie panem jego. USmiecha siê tedy do wszystkich i raxno mruga oczyma. Oczy
te s¹ zimne, os³upia³e i stroskane. Stary Kuntz usi³uje im wszak¿e nadaæ filuterny, niemal lek-
komySlny wyraz. Gdy mu siê jedno zmêczy i staje w ciemnym swoim dole nieruchome, mar-
twe, mruga drugim, jak gdyby chcia³ mówiæ: Jeszczem ja mocny! O, i jaki mocny! Chleba
darmo nie zjem, pracowaæ bêdê, ka¿dej robocie poradzê. I-wody przyniosê, i drew u³upiê, i kar-
tofli naskrobiê, i izbê zamiotê... Du¿¹ si³ê mam jeszcze... du¿¹ si³ê...
A gdy tak patrzy z wysi³kiem, stara jego g³owa coraz silniej trz¹Sæ siê zaczyna, oczy nie-
ruchomiej¹ i zachodz¹ wielkimi ³zami, a rêce szukaj¹ podpory. Jedne tylko w¹skie i zapad³e
usta uSmiechaj¹ siê, ci¹gle siê uSmiechaj¹, wtedy nawet, kiedy dwie ³zy ciê¿kie i zimne tocz¹
siê z wolna po zmiêtej i zbru¿d¿onej twarzy.
Ten, to ów zaczyna mu siê przygl¹daæ. Istotnie, stary wygl¹da wcale jeszcze dobrze. DziS rano
ogoli³ siê w³aSnie; woxny po¿yczy³ mu brzytwy. Le¿y to w interesie gminy, ¿eby taki kandydat jak
najlepiej i jak najraxniej siê przedstawia³. Inaczej móg³by nie znalexæ wcale amatora. Nie tylko
wiêc woxny po¿yczy³ mu brzytwy, ale starego kubraka i niebieskiej chustki na szyjê, które po li-
cytacji znów sobie odbierze. Stary Kuntz umie to ceniæ. Wie on, jakie pobudki mia³a gmina w tak
³askawie udzielonej mu pomocy, i rad by przede wszystkim uwydatniæ te piêkne szczegó³y swoje-
go ubrania. Ale rêkawy kubraka s¹ na niego przyd³ugie; sam kubrak, zbyt obszerny, wisi na nim
raczej, ni¿li go odziewa, a bujny, niebieski, bawe³niany fontax dziwnie siê sprzecza z jego wysch³¹,
pomarszczon¹ w tysi¹ce szwów szyj¹, któr¹ Kuntz to wyci¹ga, to chowa, nie wiedz¹c, jak lepiej
[ Pobierz całość w formacie PDF ]