[ Pobierz całość w formacie PDF ]
akacji, z każdego gzymsu ćwierkały wróble. Głośniej wszakże niż wróble szczebiotała nasza gromadka.
- Dzisz, Wicek - wołał Felek - jak ci to zgrubiała! Jakie ci to boki wyłożone ma?... Dzisz, jakie ci nowe
naszelniki, jaki ci kantar...
I my znów dalej chórem:
- Szkapa! nasza szkapa! Nasza droga, stara szkapa!
Ludzie oglądali się za nami. Dziwnym się im wydawał ten pogrzeb z trójką tak dobrze bawiących się
dzieci na czele. Zwłaszcza na moście, gdzie wolniej w tłoku trzeba było jechać, robił nasz orszak
pogrzebowy szczególne wrażenie.
Przechodnie stawali i wzruszali ramionami. Parę razy nawet krzyknął na nas pan Aukasz, żeby za
wozem iść, aleśmy ani na krok od szkapy odstąpić nie chcieli. Słońce przygrzewało coraz silniej, droga
stała się piaszczysta, żmudna; szkapa ciągnęła swój ciężar z pewnym wysileniem; zdrowe jej oko
mrużyło się od blasku, na ślepym, osłupiałym siadały rozdrażnione gorącem muchy. Natychmiast
ułamaliśmy kilka wierzbowych witek i zaczęli ją skwapliwie oganiać. Sami nie czuliśmy zmęczenia.
Boso, w lichych szarawarkach i kurtkach łatanych dreptaliśmy obok szkapy wesoło, ochoczo, a krzyże
cmentarne wciąż rosły, a rosły przed nami... %7łe trumny nie miał kto nieść, puszczono nas z wozem za
bramę. Ale tu czekać trzeba było, gdyż grabarz dołka nie skończył kopać i dopiero teraz pośpiesznie
wyrzucał z niego żółty piasek. Natychmiast zaczęliśmy rwać dla szkapy szczaw zajęczy i soczystą
babkę, której pełno było na drożynie. Tymczasem ojciec z panem Aukaszem zdjęli z wozu trumnę i
postawili ją nad brzegiem dołka. Nie musiała być ciężka, bo kumoter, choć stary, prosto pod nią stał, a
jednak ojca tak zgięło do ziemi, jak ten krzyż padającego Chrystusa, com go na stacjach
bernardyńskich widział.
Zaraz też brzęknął cienkim głosem dzwonek, a w chwilkę potem przyszedł ksiądz w komeżce i kościelny
z krzyżem i z kropidłem. Spojrzał na nas ojciec surowo, więc my poklękali z Felkiem trzymając w
garściach pęki świeżej trawy. Pan Aukasz i ojciec poklękali także, grabarz kończył robotę. Raz, dwa,
trzy odprawił ksiądz swoją łacińską modlitwę, wspomniał imię i nazwisko matki, "Ojcze nasz" mówić
kazał, sam zacząwszy głośno.
Podniósł ojciec twarz i obie ręce w niebo; z jego wzniesionych oczu padały łzy ciężkie, grube. Felek tuż
przy mnie klęcząc trzepał pacierz z wzrokiem utkwionym w szkapę.
Zrobiła się cisza taka, że słychać było leciuchne szmery wierzby i cykanie świerszcza.
- O, je!... je!... - rozległ się nagle wśród tej ciszy cienki głos Piotrusia, który pełne rączyny trawy i
wiosennego kwiecia szkapie przed pyskiem trzymał rozsypując bratki polne i białe stokrocie. Szkapa
delikatnie z rąk dziecka brała wargami trawę i żuła ją, przechyliwszy łeb, melancholicznie zwróciwszy
ślepe, zbielałe oko w słońce. Spojrzał ksiądz, zmarszczył się ojciec, a ponieważ najbliżej klęczałem mu
pod ręką, silnie mnie za ucho pociągnął.
Wnet Felek zaczął się rozgłośnie pięścią w piersi bić, na znak, jako już pacierz i wszystko, co do niego
należało, dokumentnie skończył, za czym zerknąwszy na ojca, chyłkiem do szkapy pomknął, a i na
mnie kiwnął. Ksiądz też trumnę pokropiwszy, z czego i nam się coś niecoś poświęcenia dostało, z
kościelnym odszedł.
Dołek jeszcze nie był wybrany. Grabarz na glinę natrafił i po trochu ją tylko, jak masła na chleb, na
łopatę brał.
Ojciec modlił się ciągle. Wszakże panu Aukaszowi pilno widać było, bo raz w raz tabakę niuchał i na wóz
pozierał, a w głowę się drapał, aż schyliwszy się do ojca, poszeptał z nim mało wiele, za ręce się
ścisnęli, potrzęśli raz i drugi raz z wielkim przyjacielstwem, po czym kumoter do szkapy poszedł.
Jużeśmy ją wystroili jakby pannę młodą. Zwieże, rozkwitłe gałęzie akacji sterczały jej za uszami, za
uprzężą, za chomątem, gdzie tylko co wetknąć się dało. Pęk żółtych mleczów tkwił nad czołem, pod
skrzyżowanym rzemieniem. Z grzywy opadały ostróżki i zajęcze maczki. Resztę zieleni trzymaliśmy w
rękach, aby szkapę od bąków opędzać.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]