[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Niewiele pani straci, bo grunty w tej części miasta są tanie,
dwa, trzy złote za metr.
- A gdybym zdecydowała, że jednak chcę tu zamieszkać?
Spojrzał na mnie, jakbym spadła z księżyca.
- To by kosztowało majątek. Najpierw zamknięcie domu,
przekładka dachu, suszenie murów, zastrzyki betonu... no i
odkrywanie fundamentów, żeby założyć izolację. To są prace
specjalistyczne, drogie. Po ich wykonaniu będzie pani miała
stan surowy zamknięty, czyli około trzydziestu procent kosztu
całej inwestycji. Wie pani, o wiele prościej i taniej byłoby
wybudować dom od nowa.
Podziękował za zaproszenie na kolację - musiał rwać do
domu i pomóc żonie w pakowaniu - nazajutrz wyjeżdżają nad
Balaton.
I to by było na tyle. Nie potrafiłam ukryć rozczarowania.
Od początku czułam, że to właśnie tak wygląda, ale widocznie
gdzieś na dnie tliła się we mnie iskierka nadziei, bo teraz, gdy
usłyszałam ostateczny wyrok śmierci na moje marzenie,
wydany przez profesjonalistę, poczułam się ograbiona.
Stanęłam w otworze pozostałym po wyrwanych kuchennych
drzwiach i ogarnęłam ostatnim spojrzeniem zrujnowane,
zaśmiecone wnętrze.
- No, Monika! Trzeba żyć dalej. Dokąd chcesz pojechać?
- Nie wiem, myślałam o Uhercach - odrzekłam markotnie.
- Uherce? Tam nic nie ma, tylko dziurawy kryminał.
- To sam wybierz. Mówiłeś, że znasz fajne miejsca.
- Dobrze ci zrobi pójść między ludzi - zdecydował.
Zawiózł mnie do Polańczyka, czyli, jak sam mówił - do
Poleszczańsk. Byłam zaskoczona - to mają być te dzikie
Bieszczady? Miejsce równie zatłoczone i rozdeptane jak na
przykład Zwinoujście. Z trudem udało mu się znalezć miejsce
na parkingu. Sam siebie sklął za głupotę - jakoś mu się
zapomniało, że jest piątkowy wieczór i że zaczął się weekend.
Na urlopie nie zwraca się za bardzo uwagi na dni tygodnia -
wszystkie są wolne. Ale restauracyjka, właściwie pizzeria, do
której mnie zaprowadził, była położona nieco na uboczu,
muzyka dobiegająca z wnętrza na taras była nieagresywna i na
tyle stłumiona, że nie przeszkadzała w rozmowie. Z tarasu
piękny, rozległy widok na Jezioro Solińskie, pobłyskujące
różowo w świetle zachodu. Stefan zarekomendował mi
lasagne, którą według jego opinii przyrządzano tu z dużym
znawstwem. Dobra, może być lasagne. Byle dużo - byłam
przybita i głodna.
- Mam wrażenie, że trochę wyskoczyłem przed orkiestrę z
tym rzeczoznawcą - powiedział. - Chyba wolałabyś tego
wszystkiego nie usłyszeć.
- Pewnie, że wolałabym usłyszeć coś miłego. Ale teraz
wiem, na czym stoję.
- Zrobisz to, co ci doradził?
- No jasne. Nie mam ochoty wylądować w pudle.
- E, daliby ci w zawieszeniu - zaśmiał się, pochylił ku
mnie i wziął moją rękę. - Na piękne oczy. Jaki to właściwie
kolor?
(Max Factor, konturówka złocisty brąz").
- Taki tam, shitty brown - odrzekłam skromnie.
Lasagne rzeczywiście smakowała wspaniale. Byłam za
tym, żeby wziąć do niej włoskie wino, ale Stefan wybrał
południowoafrykańskie. I miał rację. Czerwone, cierpkawe,
ale nie kwaśne. Niebo w gębie. Jednak dobre żarcie (i picie)
poprawia nastrój. A jeśli znajdziesz się w pięknie położonym
miejscu, naprzeciw ciebie siedzi ktoś, na kim z godziny na
godzinę bardziej ci zależy, a wokół roi się rozbawiony,
świąteczny tłum, smutek w końcu musi się poddać. Lasagne
znikła równie szybko z talerza Stefana, jak z mojego, musiał
być tak samo głodny jak ja. Kelnerka sprzątnęła ze stołu,
dolała wino do kieliszków i odeszła. Stefan znowu wziął mnie
za rękę i bawił się moimi palcami. Mrok z wolna otulał wody
jeziora, z wnętrza knajpki dobiegała muzyka, dość stłumiona,
ale wyrazna. Green grass of home. Lubiłam to, choć było już
stare i ograne. Od dziś będzie mi przypominać ten wieczór...
Czy ja jestem... szczęśliwa...?
- Lubię tę piosenkę - powiedziałam.
Wzdrygnął się i puścił moją rękę. Właściwie ją odepchnął.
- Wiesz, o czym ona jest? Facet siedzi w celi śmierci,
rano mają go powiesić. Przypomina sobie rodzinny dom...
- Przestań...! Dlaczego on to zniszczył?
Patrzył na mnie ni to ze współczuciem, ni to z ironią.
- Masz ochotę na spacer?
- Nie wiem... chłodno się zrobiło.
Wcale się nie ochłodziło, tylko mnie zrobiło się nagle
zimno. Czułam, jak skóra na moich ramionach ściąga się i
marszczy. Fuj. Nie ma nic wstrętniejszego niż ciało kobiety
pokryte gęsią skórką. Objęłam się rękoma i zaczęłam
rozcierać ramiona.
- Posiedz tu moment, przyniosę kurtkę z auta.
Wstał i przeszedł przez restaurację, żeby po drodze
zapłacić rachunek. Siedziałam chwilę bez ruchu, potem
wstałam i obszedłszy pawilon restauracji, poszłam jego
śladem. Piosenka goniła mnie jeszcze jakiś czas, dopóki nie
zagłuszył jej rytmiczny rock'n'roll wylewający się z innej
knajpy. Już nigdy, przenigdy nie będę w stanie jej słuchać.
Spotkaliśmy się u wyjazdu z parkingu. Narzucił mi na
ramiona swoją kurtkę i przez moment przytrzymał mnie przy
sobie.
- Nie gniewaj się - szepnął tuż przy moim uchu. - Wiem,
że jestem beznadziejny.
Nie odpowiedziałam, bo nie przychodziło mi do głowy nic
poza przyznaniem mu racji. Jakby to było jego winą, że tamtą
Monikę spotkał tak smutny koniec, że mój dom grozi
katastrofą, a piękna melodia, przy której nieraz ktoś przytulał
mnie w tańcu, to w istocie danse macabre.
Zeszliśmy z deptaka i ruszyliśmy brzegiem jeziora. W
miarę jak oddalaliśmy się od hałaśliwych barów i knajp,
otulała nas coraz głębsza cisza, coraz gęstszy mrok, odcinając
nas od reszty świata, sprawiając, że stawaliśmy się bardziej
osobni. Stefan usiadł w głębokiej trawie, tuż nad łagodnie
falującą taflą jeziora i pociągnął mnie za sobą. Potem zsunął
kurtkę z mojego ramienia, położył na nim dłoń i się jej
[ Pobierz całość w formacie PDF ]