[ Pobierz całość w formacie PDF ]
muzykantów. Byli gotowi. Młody pianista patrzył na niego z zachwytem.
Jedna Hanka Lewicka nie bardzo wiedziała, o co chodzi. Chciała dalej tańczyć. Ciągle, z poddartą suknią,
przebierała niespokojnie nogami i przeginała się w półobrotach. Jej dziewczęca twarzyczka napięta była tym
pragnieniem tańca aż do bólu.
- Dlaczego nie klaskacie? - spojrzała nieprzytomnymi oczami na towarzyszy. - Klaskajcie, do cholery!
Puciatycki objął ją wpół.
211
- Przy polonezie, moja dziecinko - przeciągnął nosowo - nie klaszcze się.
- A co się robi?
- Zobaczysz.
- Ja chcę tańczyć - poskarżyła się dziecinnie. Zwiecki począł jej szeptać do ucha.
- Naprawdę? - ucieszyła się. - I płyty masz?
-Tss!
- A zatem zaczynamy! - wykrzyknął Kotowicz. - Kurtyna do góry. Wspaniale, znakomicie. Mistrza Seifferta
proszę do siebie!
Tamten niezupełnie pewnym, lecz tanecznym krokiem wybiegł na parkiet. Rozległy się oklaski. Począł się
kłaniać jak przed występem.
- Mistrz Seiffert i ja - podniósł głos Kotowicz - poprowadzimy poloneza. Mistrzu, proszę do mnie. Wspaniale!
A teraz będę wywoływać pary. Un moment. Panie i panowie! Nieprawdopodobne, olśniewające błyski.
Błyskawice natchnienia. Pierwsza para:
pan minister Zwiecki, pani hrabina Róża Puciatycka.
Strona 99
379
- Z Chwalibogi! - wykrzyknął Weychert. Stojąca w głębi sali Stefka weszła na krzesło.
- Chodz - skinęła na towarzyszkę - trzeba zobaczyć tę hrabinę. To ci heca! Popatrz, popatrz, jaka gidia...
Gdy wywołani ukazali się na parkiecie, reszta towarzystwa powitała ich brawami. Słomka też z zapałem
klaskał. Zwiecki złożył przed Puciatycka dworski ukłon:
- Pani, jestem zaszczycony...
- Następna para! - wołał Kotowicz. - Pan hrabia Puciatycki, królowa piosenki, pani Hanka Lewicka.
- Lodę trzeba było - wybełkotał Seiffert.
- Trzecia para: pan wiceprezydent Weychert, najznakomitsza z tancerek, Loda Kochańska.
Wywołani, chichocząc i zataczając się, wstępowali na parkiet wśród braw tych, którzy oczekiwali swojej
kolejki.
- Następna: pan major Wrona...
- Nie ma go! - rozległy się głosy. - Został.
Rzeczywiście, Wrona i Teleżyński byli jedynymi, którzy nie przyłączyli się do towarzystwa i pozostali w barze.
| Wrona podniósł kieliszek:
l - Twoje zdrowie. Edek mi na imię. | - A mnie Fred. Zdrowie.
212
Wrona objął Teleżyńskiego za szyję:
- Ty jeden z tej całej hołoty jesteś swój chłopak. Arystokrata, bo arystokrata, ale możesz być swój.
- W dupie mam arystokrację.
- To daj pyska. Szkoda, że nie było ciebie z nami w lesie.
- Byłem, ale nie z wami.
- Byłeś?
- A coś myślał?
- To w porządku. A tamto wszystko padlina - pokazał w kierunku sali.
Kotowicz wywoływał dalsze pary. Przez moment chciał Paw-lickiemu dać za towarzyszkę Staniewiczową,
lecz ujrzawszy ją przytuloną do doktora Drozdowskiego, zmienił zamiar. Pawlic-kiemu przypadła w udziale Liii
Hańska. Za nimi znalezli się na parkiecie mecenas Krajewski z mruczącą nieprzytomnie platynową blondynką
i na koniec Drozdowski ze Staniewiczową. Zachwyt chwycił Kotowicza za ramiona. Cóż za nazwiska! Jaki
polonez!
- Zygzaki i błyskawice! - zagrzmiał najpotężniejszym głosem. - Orkiestra! En avant\ Powitać dzień!
Przy huczących dzwiękach poloneza, w półmroku, w ślad za wspaniale gestykulującym Kotowiczem i
Seiffertem ruszyły pary pomiędzy stolikami w kierunku wyjścia. Za nimi w pewnej odległości tłoczyć się
poczęli kelnerzy oraz podniecone i rozchichotane pomywaczki. Słomka też się potoczył.
Orkiestra grzmiała fałszywie wszystkimi instrumentami. Jeden pianista walił w fortepian nieomylnie i z taką
siłą, jakby go chciał rozwalić. Rytm, rytm. Rytm robił swoje. Pary wyciągnęły się w długi korowód i sztywno,
jak kukiełki podrygując i przeginając się, sunęły jedna za drugą, jednakowe w ruchach, zapatrzone przed
siebie szklanymi, nie widzącymi oczami.
Powoli, w miarę jak polonezowy pochód wraz z pośpieszającym za nim tłumem zbliżał się do wyjścia, sala
pustoszała. Gdy już była całkiem pusta, spomiędzy stolików wyłonił się naraz Pieniążek, pomięty i potargany,
całkiem jeszcze pomimo kilku godzin snu pijany. Na plączących się nogach, gestykulując w rytm poloneza,
podrygując i wykrzywiając się, przemaszerował przez opustoszały parkiet i dalej podążył za wszystkimi.
Tamci już byli w hallu. Pełny blask dnia tam jaśniał. Stary, ledwie się na nogach trzymający ze zmęczenia
szatniarz pośpiesz-
213
e otwierał drzwi na rościerz. Taneczny korowód, w rytm coraz Ueglejszej orkiestry, sztywno i ospale wysuwać
się począł na vór.
Dzień zapowiadał się piękny. Niebo było przejrzyste, nie-eskie, na horyzoncie z lekka zasnute różowością
świtu. Powiet-e czyste i chłodne. Rynek pusty.
Kotowicz trwał chwilę w zachwycie.
- Wspaniałe, niebywałe - zamruczał. I naraz na cały głos wrzasnął:
- Niech żyje Polska!
Przez sekundę trwała cisza. Parę gołębi sfrunęło z hotelowe-) dachu. Potem, bardzo odległe, gdzieś
pomiędzy wypalonymi linami zabłąkane echo głucho odkrzyknęło: Polska.
VIII
Pod datą niedzieli, 6 maja, Jerzy Szretter pisał w swoim notatniku:
"Od dawna wiem, na czym polega idea wodzostwa i jakie trzeba posiadać cechy charakteru, aby móc być
[ Pobierz całość w formacie PDF ]