[ Pobierz całość w formacie PDF ]
wyła\ąca ze wszystkich stron, i wasal mojego wasala... Szaty biskupie, ornaty i kom\e
nieokreślonych kolorów i kształtów, księgi w skórę oprawne, a cię\kie jak sto nieszczęść,
zamczyste, blachą okute, na klucz zamykane, pierścienie, lustra z polerowanego srebra
ciemne tak, jakby sama śmierć przeglądać się w nich raczyła.
Grozą baśniową powiało i tylko patrzeć, jak chatkę na kurzej nó\ce spotkamy. A tu
nowe widoki: stosy pergaminów, niby akt jurysdycznych, a kleksów w nich jak maku, skóry
wołowe i ząb jakiś przeogromny, jakby ze smoczej wyjęty paszczy, a z pamięci wypływają
dawno nie u\ywane słowa, zakurzone jak wszystko tutaj, więc puklerz i pawę\, postaw sukna,
snycerz, stal damasceńska, inkaust, klepsydra.
Ju\ nie rozdokazywani idziemy, nie rozbiegamy się hurmą, nie pohukujemy na siebie
zza sprzętów i obić, tylko w mrocznym milczeniu postępujemy. Myślimy nawet inaczej. To ta
noc, te mebli rozmowy, ten muzealny zaduch, kurz, pajęczyny - chocia\ gdzie te pająki? - nie
wiadomo. Więc idziemy dalej, choć dziwno i straszno. Zegarki nawet z rąk pozdejmowaliśmy
i dyskretnie po kieszeniach poczęliśmy upychać, zawstydziliśmy się konserw, kocherów,
dmuchanych materaców, a najbardziej - rakiet do tenisa. Od czasu do czasu ktoś dla \artu w
róg zadął, lecz gdy dzwięk przebrzmiał, robiło się jeszcze puściej i smutniej ni\ drzewiej.
Jakaś nas niemoc naszła, niechciejstwo kosmiczne, \e aby siąść i nic nie robić! Ale spocząć
te\ niedobrze, bo otoczenie nie nastraja ku temu. Jakieś machiny zęby na nas szczerzą, koła,
łańcuchy, pręgierze, rzymskie krzesła, dyby - to\ to kazamaty jakieś przeklęte, katownia, a
podłoga w niej kamienna, gdzieś miga okienko maleńkie i zakratowane, drzwi okute z
judaszem i krzy\ na ścianie z surowego drewna, i Chrystus na nim umęczony, boć w Jego
imieniu i dla Jego chwały krew torturantów się tu lała. A dalej sala biesiadna i tron, i
złotogłów, i kości pod stołem nie wiadomo, czy przez psy ogryzione, czy te\ psów samych, i
dzban złoty, na dnie którego maz jakaś smolista się rozpiera, klei. Widać, \e wina nie dopili i
w bój srogi poszli, i nie wrócili. Dalej kominek a w nim na stalowych wilkach ro\en podparty,
na nim szkielet sarny się obraca. Wy\ej rogi jelenie i niedzwiedz kły zbójeckie szczerzy.
Poznikały szafy, biurka, sekretery. Wszędzie jeno skrzynie zamczyste stoją, skoble przy nich
jak przy bramach miejskich i tylko myta nie ma komu płacić.
A w skrzyniach proch i strzępy, co dawniej ubraniami były. Czasami błyska jakaś
ozdoba złota: to kolczyk, to pierścień, zausznica, puzderko jakieś maciupcie i figlarne, cekiny,
które choć tylko ozdabiać miały, to cały strój przetrwały; kądziel obok stoi, lecz zamiast
przędzy tylko nić pajęcza na niej.
Zagalopowaliśmy się tak, \e dopiero ciemność nas otrzezwiła i w migotliwym świetle
latarek przychodzić do siebie z wolna zaczęliśmy. Dziwny nastrój, w jakim cały dzień
przepędziliśmy, począł z nas parować, ulatniać się. Ju\ i chichot nieśmiały było słychać, ktoś
huknął jak puchacz, inny zawył jak stado upiorów, myśli ponure gdzieś uleciały i mówić
zaczęliśmy te\ po dawnemu. Na ręce wróciły zegarki, nakręcaliśmy je teraz starannie i ju\
bez \adnego wstydu, który nas uprzednio dławił. Wyjęliśmy przeklinane jeszcze niedawno
konserwy i inne imponderabilia nowoczesności towarzyszące obozowemu posiłkowi.
Noc była cichsza ni\ poprzednia, za to bardziej mroczna i grozna. Wypełniona
gromadami wojów wąsatych i mocarnych, Saracenów, Osmanów skośnookich, arkany
śmigały w powietrzu, a bokiem wojska szły milczące, zakapturzone, z krzy\ami czarnymi na
płaszczach, duchowni je błogosławili - znać, \e do Jerozolimy szły o Zwięty Grób bój toczyć.
Dalej jacyś męczennicy - innowiercy na stosach skwierczeli, łopot proporców, Te Deum, i
głos surm spi\owych jak trąb anielskich w powietrzu polatywał, a\ i mnie jakieś zakapturzone
dopadły postacie, o rękach mocnych, \ylastych, do porywania zdolnych, i worek szorstki na
łeb, i rzemienie na ręce i nogi, a potem cię\ar jakiś nieznośny stopy i łydki gniotący.
Spojrzałem - to\ w dybach le\ę! Szarpnąłem się przera\ony, by wyrwać się z niewoli
okrutnej. I tak te\ się stało. Obudziłem się nagle z głową schowaną głęboko w plecaku, a na
moich nogach spał w najlepsze jeden z kolegów.
Nie tylko mnie, widać, zmory senne męczyły, ale nie byliśmy na ich temat zbytnio
rozmowni, po\artowaliśmy nieco i konstatując przy śniadaniu, \e zapasy nasze są ju\ na
ukończeniu, zdecydowaliśmy wracać w dnia połowie. Póki co ruszyliśmy na razie przed
siebie, postanawiając tylko uwa\nie wskazań zegarków pilnować, ale i tego nie
dotrzymaliśmy, bo przed naszymi oczyma nowe, tajemnicze obrazy jęły się przesuwać.
Podłoga skończyła się, chwilami po klepisku szliśmy, potem deski, posadzki i znów glina, a
na niej ślady jakieś tajemnicze: odciski łap, pazurów. Po kątach strzały i kołczany się
poniewierały, dzidy wbite w podło\e i skór dzikich zwierząt bogactwo, naczynia gliniane, a w
nich resztki potraw i napitków dawno wniwecz przez czas obrócone. Zciany z bali
sosnowych, powrósłem wiązanych, na krzy\ na rogach łączonych, jakiś obraz z dziewczęciem
o spojrzeniu cielęco - anielskim, który ktoś tu przed nami chyba z innej epoki przywlókł, tak
do reszty nam nie pasował. Obok rohatyna z drzewcem długaśnym i buzdygany, i buńczuki,
łuk, którego naciąg czas ze\arł, jakaś czaszka bawola z otworami po rogach i ogromnymi
oczodołami patrzącymi na nas ze zdziwieniem i wyrzutem, lance ostre i długie.
W dali majaczyło coś na kształt pieczar, grot i jaskiń z czarnymi plackami dawno
wypalonych ognisk, i malowidła na ścianach, i maczugi krzemieniem nabijane, a cię\kie i
twarde jak ze stali. Przestraszyliśmy się wtedy, dokąd to jeszcze nas mo\e mój pokój
zaprowadzić - i bez słowa zawróciliśmy. Czego do dziś \ałuję.
Boleję nad tym, \e nie poszliśmy dalej, nie zaspokoiliśmy do cna swojej ciekawości,
choć nie jestem pewien nawet, czy ten kres gdzieś istniał? Jedno jest pewne - ju\ nigdy więcej
[ Pobierz całość w formacie PDF ]