[ Pobierz całość w formacie PDF ]
sam też zawinił, wiele razy zawinił. Ale potraktowano go niesprawiedliwie. Całe życie, całe
życie! Nawet renty mu odmówiono!
Dobrze: nie będzie stał wiecznie nad morzem w Worthing, patrząc na dom przy ulicy, któ-
rej już nie ma, na balkon, którego już nie ma... Jeszcze tylko chwilę.
Biedny Oscar.
Nieoczekiwanie wilgotnieją mu oczy. Biedny Oscar. Jak zabawnie z nim było! Jak wesoło!
Ten przedzielony na pół balkon. I oni obaj, każdy w swojej połowie, rozdzieleni murem.
Te głosy, ten śmiech z ubiegłego stulecia. I Oscar, i Konstancja nie żyją, a mały chłopiec,
skaczący kiedyś na falach, dziś siwowłosy mężczyzna, na serdeczny list lorda Douglasa od-
87
powiedział oziębłą kartką: nie chce mieć nic wspólnego z wrogiem Roberta Rossa! Wszyscy
umarli, oszaleli, albo odwrócili się od niego, jest sam. Stoi, patrząc na podzielony balkon, i
myśli o tamtym lecie. I rozrzewnia się nagle, i wzrusza, jak wszyscy starcy. Tamto lato. Bied-
ny Oscar! Tak dobrze z nim było każdemu. Tak beztrosko. Tak radośnie. Było w nim coś
takiego... O, nie, nie był wesołkiem i dowcipnisiem, to nie tak. Ale było w nim coś takiego...
A potem z całego tego światła, i śmiechu, i szumu fal, ze wszystkiego pozostaje tylko po-
nury, zardzewiały szkielet, konstrukcja zburzonego domu, z którego zniknęły meble i obrazy,
i filiżanka z Napoleonem, i dziecinne zabawki, i kwiaty w wazonach; zostaje ruina, a ludzie
wierzą, że tylko tym i niczym więcej był dom kiedyś, wierzą i każą wierzyć innym. Sam
Oscar to zrobił. Ten jego list z Reading, ten potworny list! Zafałszował wszystko. Zrobił z ich
sprawy tragedię, nasączył ją patosem, zamalował na czarno... Jak gdyby to była wielka i
straszna miłość, załgane ekstazy przeplatane potwornymi awanturami i podszyte zdradą. A to
było miłe, wesołe. Ileż oni się razem śmiali! Całymi dniami. Boże drogi, był taki wspólny
lunch w Torquay. Kelner polecał milutką rybkę , a Oscar na to: Gdyby pan znał obyczaje
godowe ryb, nie użyłby pan słowa milutka . Nic takiego. Bezsensowna uwaga. Dobrze. Ale
jak on się śmiał on, Alfred Douglas jak się śmiali obaj! Rozmawiali o rybach i nie o ry-
bach, mnożyli absurdy, nonsensy, i śmiali się, och, tak się śmiali przez cały lunch! Tak było
wesoło, tak dobrze, tak cudownie.
Ale tego się nie da opisać. Tego się nawet nie pamięta. Nie można tego zapamiętać. Tej
beztroski. Tej radości.
I dlatego pamięć jest zawsze kłamstwem. A skoro pamięć to i wszystko. Wszystko jest
kłamstwem.
I z całego życia, i z tego wszystkiego zostaje tylko podzielony na pół balkon przy ulicy o
zmienionej nazwie.
Biedny Oscar!
Umieram
Nakryto stół białym obrusem. Ustawiono krzyż między dwiema świecami. Obok stoi
szklanka wody, leży kłąb waty i kawałek chleba.
Zmiłuj się nade mną, Boże mój zawodzi irlandzki ksiądz według wielkiego miłosier-
dzia Twego.
Może minie. Ta straszna duszność. Może to zaraz minie.
Czyż nie po to właśnie wezwał księdza? Tyle o tym słyszał. O cudownych uzdrowieniach
po ostatnim namaszczeniu. Może i jego to spotka, może i on zostanie cudownie uzdrowiony?
To jego dziurawe serce, to serce z niedomykającą się, przeciekającą klapą! Ta męka!
Zmiłuj się nade mną. Boże mój...
Lord Douglas płacze. Azy wypływają spod jego przymkniętych powiek i ciekną po po-
marszczonych policzkach. Tak, zmiłuj się! Zmiłuj się! Pozwól mi oddychać!
Pogodził się z losem. Chodził na wszystkie przedstawienia Bądzmy poważni na serio, na-
pisał do syna Oscara i został odtrącony, pojechał do Worthing i patrzył długo na podzielony
balkon. Już nie pisze wierszy. Już się nie procesuje. Już nie grzmi przeciwko pederastom: w
końcu homoseksualizm to tylko grzech cielesny, nie większy i nie mniejszy od innych grze-
chów cielesnych, a więc kto ma prawo rzucać kamieniem? Poddał się. Zgodził się być ko-
chankiem Oscara Wilde a i niczym więcej. Choć przypomina każdemu, że Oscar nie był wart
tej sławy, która go okryła, że był miernym literatem, człowiekiem średniego talentu, nikim
szczególnym... Czeka na słowa: Nie tak, jak pan, milordzie!, i nie słyszy ich nigdy, wielbi-
ciele Oscara najwyżej tłumią drwiące uśmiechy, lepiej nie drażnić tego pyszałka-grafomana,
88
lepiej wyciągnąć od niego jeszcze jakąś anegdotę, parę zdań... w końcu niedługo umrze! Już
dawno powinien był wyciągnąć kopyta. Niedługo umrze i będzie można wreszcie pisać całą prawdę.
A lord Douglas przyciska rękę do marynarki. Pod spodem jest ta dziurawa łajba, która wła-
śnie napełniła się wodą i tonie. Jak to dusi. Jak strasznie dusi.
Wrócił z Worthing.
Młodzieniaszek, który go odwiedzał z marną brandy i bladymi jajkami, przysyła do oceny
i aprobaty kolejne rozdziały swojej książki o Oscarze. Co za ból!
Czyta, co napisał ten szczeniak.
Szczeniak cytuje lorda Douglasa. Dobrze. Ale co o nim pisze? Zwiństwa i bzdury!
%7łe matka kochany, najdroższy Damus, jego najlepszy przyjaciel, jego mała święta że
matka go zepsuła. %7łe wypaczyła mu charakter. Zbyt pobłażliwa, zbyt go wielbiąca, sprawiła,
że wzięły w nim górę najgorsze cechy charakteru: miłość własna, roztkliwianie się nad sobą,
arogancja i porywczość.
Jak śmiał?
Tak pisać o nim! O nim! I o jego matce, która umarła niedawno jak święta...
Dalszy ciąg poprawia mu samopoczucie.
Szczeniak nazywa się Pearson pisze (w porządku!), że on, lord Douglas, wyjechał z
Anglii podczas procesu wyłącznie na skutek błagań Wilde a. Nie uciekł, nie stchórzył. Wyje-
chał, bo go o to proszono. Toż jeszcze z Calais wysłał list z prośbą, by go wezwano na świad-
ka!
Dobrze.
A teraz rozdział szesnasty. Wilde w więzieniu. Och, tu znać wpływy Rossa! To okropne
traktowanie, te męki, ta gehenna... Nie przesadzajmy. On, lord Douglas, też był w więzieniu.
Przerzuca szybko kartki. No, jest. Jest o De Profundis.
Dobrze. Tak, jak należy. Urobił szczeniaka.
List odsłania wszystko, co w autorze jest najsłabsze. To o Wildzie. Słusznie. Wszystko, co
w nim jest najsłabsze. To nie przekonujące uczuciowo. Właśnie! Wilde tak nie myślał. Na
pewno tak nie myślał, udawał. Te bzdury o cierpieniu, o odrodzeniu przez cierpienie, o poko-
rze, te błahe efekty, to przejściowa reakcja na potworność warunków, w jakich się znalazł, na
więzienie.
Słusznie!
Tylko z powodu nieszczęsnych warunków pisze szczeniak z lorda Douglasa, bohatera
okresu swego największego rozkwitu, Wilde zrobił czarny charakter czasów swojej niedoli.
Słusznie!
Co wytłumaczy koszmar, który z tego wynikł? Zakłamanie, dziesięciolecia potwarzy, dzie-
sięciolecia cierpień niewinnego (to o nim, to o lordzie Douglasie), co wytłumaczy ten kosz-
mar?
Tylko zazdrość Rossa. Nie ma innego wyjaśnienia.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]