[ Pobierz całość w formacie PDF ]
których umiała tak ślicznie stąpać, budząc podziw w oczach przechodniów.
Westchnęła. Rozśpiewanym skowronkom i gniewnym pszczołom ani się śniło
podziwiać ślicznych nóżek warszawianki, która w swym wielkim kapeluszu,
nasuniętym głęboko, i w białej sukni wyglądała zdaleka, pośród mocnej
zieleni, jak gigantyczny muchomor. Na drodze rozległ się turkot. Mela
podniosła głowę i nagle zawołała z radosnem ożywieniem: - Hop hop! Tutaj! -
Co pani tu robi? - spytał Darnowski, schodząc ze swojej "linijki". -
Siedzę, siedzę na gorącym kamieniu, kto mię kocha ten mię zmieni... -
odparła tonem małej, rozbawionej dziewczynki. Podniosła jeszcze wyżej głowę
i dodała z półnadąsanym, półfiluternym, a wogóle prześlicznym uśmiechem: -
Aadnie to nie pokazać się przez tyle czasu! Pół dnia na miedzy czatować
muszę, czekając na tę minutę... - Pani... - skłonił się Jerzy. - No no!
Widzę, że trzeba powiedzieć prawdę, bo gotów pan uwierzyć, że tęskniłam za
jego widokiem. Mężczyzni są tacy zarozumiali! A więc siedzę tu i czyszczę
pantofle. O, niech pan spojrzy! Wysunęła stopy z pod sukni. Słońce zalśniło
na jedwabnej pończoszce. Przez chwilę pani Mela przypatrywała się z
upodobaniem swym własnym, trzeba przyznać, nader foremnym kończynom,
poruszając to jedną, to drugą, wreszcie dodała tonem skargi: - A
właściwie... niebardzo wiem, co robić ze sobą... Trzeba przyznać, że wy
wszyscy straszliwie nudni jesteście. Górski w polu, Cesia w ogrodzie cały
Boży dzień, pan ani zajrzy... - Ha! - Ma się rozumieć, obowiązek, et
caetera... Zgadłam? Doprawdy, w korcu maku dobraliście się z Cesią. Ona też
otacza się obowiązkiem, jak fosą. Co do mnie, uznaję tylko te, które nie
stają się koniecznością. Wszelka konieczność jest nudna. Wie pan co? Proszę
mię zabrać na linijkę, zmieścimy się, prawda? Obowiązkiem pana w tej chwili
jest przychylić się do mej prośby, a moim - jak najmniej zawadzać... Siądę
sobie skromniutko za panem... O, tak. Dokąd jedziemy? - Dokąd pani rozkaże.
- Och, wszystko jedno. Byle prędko. Pasjami lubię taką jazdę, żeby aż wiatr
gwizdał w uszach! - Dobrze - odparł krótko Darnowski i mocno zebrał lejce.
Ruszyli z miejsca tak gwałtownie, że Mela zachwiała się i pochyliła
naprzód. Na chwilę jej wąskie palce wpiły się kurczowo w ramiona Jerzego,
potem uścisk ów osłabł, lecz ręce nie cofnęły się zpowrotem. Jechali
szybko, rzeczywiście tak szybko, że wiatr gwizdał w uszach i walczył
zaciekle z ogromnem rondem kapelusza, który wyginał się z wyrazną tendencją
opuszczenia głowy właścicielki. - Aj, dosyć... tchu złapać nie mogę... -
krzyknęła Mela przerywanym głosem, linijka bowiem podskakiwała na
kamieniach, jak piłka. - Dobrze - odparł znowu Darnowski i wstrzymał nieco
konia. Minęli mały, klekoczący mostek i wjechali w kasztanową aleję. - To
dopiero Rosianka? - zawołała pani Grabowicka zdumiona. - Nie, to już
Rosianka. Niestety, muszę panią odwiezć do domu. Skończył się obowiązek
przyjemny, zaczyna - się ten konieczny, którego muszę dopełnić... Objazd
folwarków, nim ludzie z pola nie zejdą - rzekł Jerzy uprzejmym, lecz
stanowczym tonem. Na ganku stała Cesia z koszykiem, pełnym blado-różowych
peonij w ręku. - A, to ty! - zawołała. - Nie mogłam zdaleka rozpoznać, kogo
pan Jerzy przywiózł ze sobą. Taki kurz! Mela weszła w milczeniu do
przedpokoju, otrzepując po drodze zmiętą i zapyloną suknię. - Aadnie
wyglądam - mruknęła, stanąwszy przed lustrem, i jęła przeczesywać
roztargane włosy. - Zostanie pan na wieczerzy? - zwróciła się Cesia do
Darnowskiego. - Niestety, mam jeszcze dzisiaj sporo roboty. Ale zaproszenie
zachowam na przyszłość. - A ja skończyłam "swój dzień" - i widzi pan, jak
mile! - rzekła, pokazując kwiaty. - Prawda, co za prześliczne peonje?
Jestem z nich taka dumna, jakby to było moje dzieło. nie Boskie! - Czy mogę
prosić o małą wiązankę? - Ma się rozumieć, ale ja już przed chwilą
zaniosłam je na cmentarz - odparła z prostotą, patrząc mu w oczy. - W takim
razie proszę o jeden kwiat dla mnie. - Ciekawam, o czem wy rozmawiacie ze
sobą? - ozwała się Mela po odjezdzie Darnowskiego. - Jakto... o czem? - No,
przecież o flirt was trudno posądzać... - Och, tyle jest ciekawszych
tematów na świecie! - Naprzykład... marchew, albo cebula nasienna...
Prawda? - Albo i te peonje... - dodała Cesia, układając troskliwie w
wazoniku cudowne, bujne kwiaty. XXIII. - Niebo się chmurzy - zauważyła
Mela, odwracając głowę od okna, przez które wyglądała już od kwadransa -
niedość, że suknie się pomną w drodze, jeszcze nas gotów deszcz przemoczyć.
- Mojej toalecie on nie zaszkodzi! - roześmiała się Cesia - ale twojej
plisowanej mgiełce na pewno nie wyjdzie na korzyść tych ośm wiorst po
wyboistej drodze. Te chmury jednak przejdą szybko. Pogoda zapowiada się
raczej dobrze. Naturalnie, biorę pod uwagę naszą wycieczkę, bo ze względu
na kartofle przydałaby się porządna ulewa. Pan Tomasz już od kilku dni
biada, że słabo rosną. - Jakoż twój Darnowski nie jest zbyt punktualny -
rzekła Mela z przekąsem, patrząc na zegar. - Mieliśmy wyruszyć o trzeciej.
- Przedewszystkiem niepotrzebny ten "twój", a powtóre, pan Jerzy jeszcze
się nie spóznił dotychczas. To nasz zegar wskazuje "rosiańską" godzinę. W
istocie jest dopiero wpół do trzeciej. - Czemu więc nie przesuniecie
wskazówek? - Ha! To już wyrachowanie pana Tomasza. Twierdzi on, że tym
sposobem wcześniej wyprawia ludzi do roboty. W tej chwili wszedł Górski. -
O wilku mowa! - zawołała pani Grabowicka. - Cesia tłumaczy mi właśnie, że
to pan naumyślnie fałszuje godzinę. - He he, ja wiem, co robię! Hycle się
lubią wylegiwać w pierzynach, marudzą rano... Zanim wyruszą w pole, zawsze
zmitrężą sporo czasu... - Ależ w takim razie i z pola schodzą wcześniej? -
A od czegoż jest słońce? Słońce ich trzyma do zachodu, a teraz zwłaszcza
długo każe czekać na siebie! - odparł pan Tomasz i począł się śmiać,
zadowolony z dowcipu. Zaturkotało przed domem. - O, jest Darnowski. Jak się
masz, Jurku! Rzadziej teraz zaglądasz. Cóż to, słyszę, zabierasz panie do
Kątów? - Sądziłem, że i pan z nami pojedzie. Nie widziano tam pana od zimy,
i "mama" Gnatowska mocno narzeka. - Niech "ponarzeka" jeszcze do przyszłej
zimy, bo teraz czasu nie mam. Powszedni dzień, panie kochany, to dla mnie
nie zabawka. Nie mam rządcy, sam wszystkiego dopatrzyć muszę. Ale wy
jedzcie, jedzcie i bawcie się dobrze. I kłaniajcie się ode mnie całej
familji. Lubię starego, choć ma rozum trochę nabakier, ale baby, przyznam,
że znieść nie mogę, odkąd wróciła z Mińska. Po francusku bez potrzeby
szwargotała i przedtem, jak wyuczona papuga, bo już takie odebrała
wykształcenie... Lepiejewska z domu, panie kochany, he he!... Ale nie mogę
spokojnie słuchać o tych tam karnawałach. Krew się lała, panie kochany, a
oni sobie tańczyli... Już raz Polska schodziła do grobu, a nasze piękne
wypudrowane panie rosyjskimi oficerkami garnirowały salony... Tfu! ale
jedzcie, nie zatrzymuję was. Jak wizyta, to wizyta, trzeba być punktualnym.
- Pan Tomasz niecierpi Gnatowskiej ozwał się Jerzy, gdy powóz wyjechał za
bramę a złośliwi komentują, że jakoby starał się ongiś o nią, dostał kosza
i... stąd owa niechęć do ekspanny Lepiejewskiej, która wolała być Gnatowską
na dwóch folwarkach, niż Górską na jednym. - Czemu on mówił, że Gnatowski
ma "rozum nabakier"? - spytała Mela. - A, to inna sprawa. Gnatowski jest
nowatorem, zaprowadza gospodarcze reformy w swoich Kątach, czego mu pan
Tomasz darować nie może. I słusznie, bo reformy te niezawsze wypadają
szczęśliwie. - Naprzykład? - Naprzykład, już podczas wojny, kupił pług
[ Pobierz całość w formacie PDF ]